Recenzja filmu

Gdzie jest Dory (2016)
Andrew Stanton
Wojciech Paszkowski
Ellen DeGeneres
Albert Brooks

Pływajcie, a znajdziecie

Nasycona pastelowymi kolorami, fotorealistyczna animacja to oczywiście trzydaniowy obiad dla oczu – wodny świat jest na przemian urzekający i groźny, jak z bajki i jak z kina grozy. Graficy nie
W czasach, gdy dwa ulubione słowa hollywoodzkich producentów to "uniwersum" i "reboot", postawa magików z Pixara zasługuje na uznanie. Studio nie śpieszy się z odcinaniem kuponów, a kontynuacje swoich przebojów próbuje kręcić zgodnie z zasadą "lepiej, mądrzej, inaczej", a nie "więcej, mocniej, szybciej". Choć "Gdzie jest Nemo" zarobiło w kinach ponad 900 milionów dolarów, Pixar zwlekał z premierą dwójki aż 13 lat. Czekanie jednak się opłaciło. "Gdzie jest Dory" to dobre kino familijne – na przemian zabawne i wzruszające, z sympatycznymi bohaterami i mądrym, krzepiącym przesłaniem. 


Reżyser Andrew Stanton wykonał podobny manewr co John Lasseter w drugich "Autach" – głównego bohatera oryginału przeniósł na drugi plan, zaś pierwsze skrzypce powierzył pobocznej postaci. W "Dory" ten pomysł sprawdza się jednak znacznie lepiej niż w animacji o gadających wojownikach szos. W przeciwieństwie do Złomka z "Aut" cierpiąca na brak pamięci krótkotrwałej rybka wnosi do filmu coś więcej niż kilka gagów i zabawnych powiedzonek. Kiedy postanawia odnaleźć utraconych w dzieciństwie rodziców, trudno nie trzymać kciuków za powodzenie jej podmorskiej odysei. A gdy mimo swojej ułomności dzielnie walczy z oceanicznymi wirami i krwiożerczą kałamarnicą, kibicujemy jej tak jak kibicowaliśmy Alowi Pacino w "Zapachu kobiety" czy Dustinowi Hoffmanowi w "Rain Manie". Film Pixara to bowiem w równym stopniu opowieść o zaletach płynących z posiadania rodziny oraz przyjaciół, jak i historia zwycięskich zmagań z niepełnosprawnością.

Choć "Nemo" i "Dory" mają podobny szkielet scenariuszowy, twórcy sequela wkładają sporo wysiłku, aby publiczność nie doświadczała zbyt często uczucia deja vu. Inne jest chociażby tło akcji – częściej niż głębiny Pacyfiku podziwiamy tu wnętrza instytutu oceanicznego. Pojawiają się nowe postaci: para leniwych lwów morskich, niedowidzący rekin wielorybi, neurotyczna białucha arktyczna, służący pomocnym skrzydłem nur, wreszcie zgorzkniała ośmiornica-kameleon. Wszyscy są wdzięczni, ładnie narysowani i zabawni. Nasycona pastelowymi kolorami, fotorealistyczna animacja to oczywiście trzydaniowy obiad dla oczu – wodny świat jest na przemian urzekający i groźny, jak z bajki i jak z kina grozy. Graficy nie próżnują także na lądzie. Świetnie wypada zwłaszcza trzymający w napięciu finałowy pościg samochodowy, w którym Dory i ośmiornica Hank popisują się zdolnościami godnymi Dominika Torretto. 

   

Ością w gardle stawać może co najwyżej dubbing. Oczywiście Joanna Trzepiecińska wcielająca się po raz kolejny w Dory jest wyśmienita, podobnie jak Andrzej Grabowski w roli Hanka. Polski dialogista mógł sobie jednak darować aluzje do bieżących zdarzeń (np. żarcik o oszuście nabierającym naiwniaków metodą "na wnuczka"), które za parę lat mało kto będzie rozumiał. Z kolei angaż Krystyny Czubówny jako spikerki z oceanarium to po prostu dowcip z brodą - legendarna lektorka filmów przyrodniczych miała już podobne role w "Misji Kleopatrze", "Jeżu Jerzym", "Małpach w kosmosie" czy nawet dodatku do "Wiedźmina".  Obraz ma na szczęście większą siłę niż tysiąc słów. Dlatego "Dory" angażuje najmocniej, gdy reżyser pozwala przemówić efektownym kadrom i puszcza w ruch karuzelę atrakcji - każe bohaterce zwiedzić zatopiony frachtowiec albo razem z Nemo i Marlinem podróżuje przez ocean na skorupach żółwi. Weźcie więc głęboki wdech i zanurzcie się w magiczny świat Pixara.
1 10
Moja ocena:
7
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?