Recenzja filmu

Amerykańskie ciacho (2009)
David Mackenzie
Anne Heche
Ashton Kutcher

Plastikowy siewca

Mimo pewnej dozy przenikliwej obserwacji, jaką udało się upchnąć w tym hollywoodzkim wypieku, mam wrażenie, że sam reżyser nie był w stanie zapałać sympatią do portretowanego typa.
Potwornie nudne jest życie współczesnego żigolo. Zero wyzwań. Nawet nie musi się specjalnie trudzić, żeby zaciągać jedną po drugiej do łóżka. Wystarczy, że rzuci tekst w stylu "twarz mi odpadnie, jak zaraz mnie nie pocałujesz", a kobiety same wpadają w jego ramiona. A na wpadaniu oczywiście się nie kończy. Nasz uroczy bohater jeszcze zdobywa wikt i opierunek w luksusowej willi zamieszkałej przez bogatą wybrankę. Tytułowe "ciacho" (to oczywiście zbędna inwencja polskiego dystrybutora; oryginalne "Spread" jest o wiele ciekawsze i pojemniejsze), grane przez Ashtona Kutchera, nosi się ze sporą dozą wypracowanej nonszalancji. Objawia się to w przesadnym poruszaniu biodrami, kolczyku w uchu, szeleczkach i podwiniętych nogawkach dżinsów. Choć Nikki wygląda jak milion dolarów, to tak naprawdę nie ma grosza przy duszy, a wszystkie swoje rzeczy mieści w plecaku. Stanowi coś w rodzaju zdegenerowanej wersji swobodnego jeźdźca: niby nie dba o dobra doczesne, ale dżinsy za 400 dolców od swojej damy przyjmie bez cienia zażenowania. Jako utrzymanek radzi sobie naprawdę wzorcowo. Ale oczywiście do czasu: w końcu i on trafi na godną siebie wybrankę. Zakocha się po uszy w dziewczynie utrzymującej się dokładnie w ten sam sposób i podobnie manipulującej ludźmi. Jednak prawdziwa miłość stanowi w fabule "Amerykańskiego ciacha" wyłącznie zbędny dodatek, sztucznie narzucony przez reguły hollywoodzkich produkcji. Zastosowany co gorsza po to, by do ponadgodzinnej orgii moralnego permisywizmu dopasować konserwatywne motto: Kto sieje wiatr, zbiera burzę. Wróćmy zatem do kwestii będących prawdziwym sednem tej opowieści, czyli seksu, kłamstw i zabawy. Skąd łatwość Nikkiego w zdobywaniu kobiet? Na pewno nie z powodu jego wyjątkowości. Nikkiemu, przyobleczonemu w ciało Kutchera, trudno odmówić atrakcyjności fizycznej. Gorzej z zaletami umysłu. Dla kontrastu, taki Alfie (zarówno w wykonaniu  Caine'a, jak i Lawa)  omamiał w sposób błyskotliwy i absolutnie rozbrajający. Wymuskany Kutcher (brakuje mu tylko metki "made in USA") ma się do Lawa jak amerykański pączek do angielskiego butterbreada. Nikki sam pośrednio przyznaje, że niczym się nie odróżnia od innych królów szkolnych bali, lądujących codziennie na lotnisku w Los Angeles z wielkimi nadziejami i wiarą w siebie. Stanowi po prostu idealny produkt epoki, w której panuje transakcyjne podejście do relacji międzyludzkich, a ciało jest towarem i fetyszem jednocześnie. Epoki, w której zdobywanie przestało być sztuką. Nieprzypadkowo akcja filmu rozgrywa się w Los Angeles stanowiącym mit dla całego świata w tym samym stopniu co dla większości Amerykanów. Miasto Aniołów jest sfilmowane w "Amerykańskim ciachu" jak kalka z popularnego serialu. Plastikowy jest tu luksus, plastikowi ludzie. Nikki mówi: Więcej nauczyliśmy się z telewizji niż od rodziców, więcej z filmów niż w szkole. Z tego powodu również dla nas ten mit, za którym podąża bohater, będzie bliski i zrozumiały. Mimo pewnej dozy przenikliwej obserwacji, jaką udało się upchnąć w tym hollywoodzkim wypieku, mam wrażenie, że sam reżyser, MacKenzie, autor bardzo dobrego "Hallama Foe" oraz "Młodego Adama", nie był w stanie zapałać sympatią do portretowanego typa. I to nie dlatego, że Nikki postępuje źle, rani kobiety itd. One wydają się w większości równie wyrachowane. Raczej dlatego, że nie ma w nim za krzty osobowości. Tę bolesną prawdę wyznaje mu w złości partnerka: nie jesteś ani specjalnie bystry, ani inteligentny, a co do ciała, to tracisz na rynku z roku na rok. No właśnie, nie ma w nim nic, co mogłoby przykuć naszą uwagę na półtorej godziny. Dobrze zbudowana klata to jednak trochę za mało. Dlatego film dryfuje w stronę lekkiej opowiastki o playboyu, choć wyraźnie wyczuwa się chęci i możliwości reżysera, by sfilmować bardziej gorzką historię. Najlepiej wskazuje na to ostatnie ujęcie. W nim Mackenzie przenosi wreszcie obiektyw z drewnianego Kutchera na kogoś innego. I ten ktoś wyraża w krótkim ujęciu więcej niż buźka aktora przez cały film. Kto to taki, trzeba zobaczyć samemu.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones