Recenzja filmu

Candy (1968)
Christian Marquand
Marlon Brando
James Coburn

Plony Voltaire'a

Satyryczny wydźwięk, zarówno filmu, jak i jego książkowego pierwowzoru, to klarowne odbicie filozoficznej wędrówki wolterowskiego Kandyda. Przetrawiona przez pryzmat epoki dzieci-kwiatów
Druga połowa lat 60. XX wieku. Prawdziwy wysyp produkcji nawiązujących  - czy to stylistycznie, czy też tematycznie - do hipisowskiej kontrkultury, przyniósł światu najbardziej kuriozalne okazy sztuki filmowej w dziejach. Natchnieni "kwasowymi" wojażami scenarzyści prześcigali się w tworzeniu wymyślnych fabuł, które stanowić miały podstawę dla psychodelicznych eksperymentów na celuloidzie. Badania podświadomości miały efekty zgoła nieprzewidziane, by wspomnieć jedynie takie perełki, jak "Head" czy "Trip". Jedna odjechana wizja goni kolejną, w sukurs idzie zarówno muzyka i literatura, już wcześniej porwane przez narkotyczną gorączkę. Autorzy pokroju Kena Keseya lub Huntera S. Thompsona, czerpiąc z pełnej abnegacji postawy bitników, wytyczali szlaki w przelewaniu odmiennych stanów umysłu na papier. 

Do centralnych figur rewolucyjnego zamętu dekady zalicza się również postać Terry'ego Southerna, byłego rezydenta Greenwich Village, który w latach 60. był współautorem scenariuszy do takich filmów jak "Dr. Strangelove", "Barbarella", "Casino Royale" i "Easy Rider". Podczas swego pobytu w Europie w latach 50., Southern wespół z innym autorem, Masonem Hoffenbergiem stworzył erotyczną farsę pod tytułem "Candy". Określona przez wydawców jako "nieprzyzwoita", książka opowiadała historię naiwnej samarytanki, której wrodzona otwartość skutkuje ciągiem seksualnych przygód z różnej maści szarlatanami i rozpustnikami. W przeciągu dziesięciu lat, w atmosferze przemian społecznych i rodzącej się seksualnej swobody, zdążyła dodatkowo nabrać na aktualności. Wtedy też na pomysł filmowej ekranizacji wpadł francuski reżyser, scenarzysta i aktor Christian Marquand. Szeroko zakrojona, międzynarodowa koprodukcja, już w swej wstępnej fazie miała prawo budzić gorące emocje. Marquandowi, członkowi paryskiej bohemy, na wstępie udało się skaptować swego druha, Marlona Brando. W ślad za nim poszły inne znamienite persony tamtych czasów, na imponującej liście płac znajdziemy nazwiska Richarda Burtona, Jamesa Coburna, Johna Hustona, Charlesa Aznavoura, Waltera Matthau i Johna Astina. W epizodycznych rolach przez ekran przewijają się ponadto Sugar Ray Robinson, Ringo Starr, Florinda Bolkan oraz "kochanica" Stonesów, Anita Pallenberg.

Pewnych trudności nastręczała decyzja o obsadzeniu odtwórczyni głównej roli. Wybór padł ostatecznie na młodziutką Szwedkę, Ewę Aulin. Obdarzona urodą ponętnej nimfetki aktorka, okazała się być idealnym nośnikiem dla koncepcji bohaterki, która ze zdumieniem obserwuje absurdy otaczającego ją świata. W otwierającej film sekwencji, Candy zstępuje z kosmicznych czeluści na Ziemię. Jest nieskalana poznaniem, czystą kartą, z wrażliwością sejsmografu odbierającą drgania ogarniętej zamętem planety. Debiutuje jako szkolna uczennica, która pada ofiarą lubieżnych zapędów światowej sławy poety, a przy tym kabotyna i mitomana, o wiele mówiącym nazwisku McPhisto (przerysowany do granic możliwości Burton). Dalej robi się jeszcze bardziej osobliwie, gdziekolwiek bowiem pojawi się Candy, tam osobnicy płci męskiej wszelkich profesji i poglądów tracą dla niej głowę. Czy będzie to szalony generał (wychodzący obronną ręką za sprawą ironicznej konwencji Matthau), chirurg-specjalista (Coburn z powagą godną samego Bustera Keatona) czy orientalny guru (ocierający się o śmieszność Brando), każdy pragnie posiąść dziewicze terytorium, które wszak opiera się wszelkiemu zbrukaniu. Candy pozostaje bowiem na przekór wszystkiemu czysta i nieskazitelna, pragnie dawać, a nie czerpać, jest dzieckiem, które za sprawą swej bezgrzesznej natury uwypukla materialistyczne aspekty rzeczywistości, którą rządzą chuć i instynktowne potrzeby.

Satyryczny wydźwięk, zarówno filmu, jak i jego książkowego pierwowzoru, to klarowne odbicie filozoficznej wędrówki wolterowskiego Kandyda. Przetrawiona przez pryzmat epoki dzieci-kwiatów alegoryczna wizja francuskiego myśliciela, upstrzona została surrealistycznym krojem rodem z "Przygód Alicji w Krainie Czarów". Świadomie kiczowata forma, jaką posłużył się Marquand wyraźnie jednak odbija się na warstwie znaczeniowej. Łatwo pogubić się w frywolnej narracji, ostrze satyry szybko ulega stępieniu, przeradzając się w zgoła mechaniczny ciąg epizodów, z których nic konkretnego nie wynika. Krytyka w momencie premiery była niezdecydowana co do oceny, i choć w późniejszym czasie obraz zyskał sobie w pewnych kręgach status kultowego, ciężko dziwić się, że większość osób zaangażowanych w projekt wstydziła się swojego w nim udziału. To, co nierzadko było wynikiem koleżeńskiej przysługi (jak w przypadku Brando) czy nieprzemyślanej decyzji (otępiony gwiazdorskim statusem i alkoholem Burton), z czasem stało się niechlubnym wyjątkiem z dorobku.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, mając na uwadze specyfikę kina tamtych czasów, łatwiej wybaczyć fabularną dezynwolturę i tandetny sztafaż. Tułaczka wiecznej dziewicy Candy, na przemian mami kolorystyczną oprawą narkotycznego tripu, onieśmiela niedorzecznymi rozwiązaniami, przyciąga i odpycha za sprawą technicznych niedociągnięć, budzi niezdecydowanie swą umownością. Choć ostatecznie okazuje się być pusta w środku, jak znacząca większość newage'owych fantazji, broni się jako jeszcze jeden ekscentryczny przyczynek do rozważań nad kulturową spuścizną epoki flower-power. Szukających artystycznego spełnienia odsyłam do "O Lucky Man!", tutaj znajdziemy jedynie radosny rozgardiasz umysłu zaćmionego ideą wolnej miłości: bez głębszej refleksji, choć z trudnym do zaprzeczenia wdziękiem.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones