UWAGA! Tekst zawiera śladowe ilości spojlerów. Jeśli nie chcesz psuć sobie seansu, pomiń ostatni akapit. Historia dwojga zwykłych ludzi, którzy poznali się podczas podróży pociągiem i przeżyli
UWAGA! Tekst zawiera śladowe ilości spojlerów. Jeśli nie chcesz psuć sobie seansu, pomiń ostatni akapit.
Historia dwojga zwykłych ludzi, którzy poznali się podczas podróży pociągiem i przeżyli wspólnie jedną noc - brzmi to banalnie i zakrawa na kolejny romans pełny stosów wypłakanych chusteczek, wielkich powrotów, pocałunków w deszczu i gorących wyznań miłości. Jednak nie tym razem. Linklater udowadnia, że z prozaicznego pomysłu może wykiełkować coś naprawdę wspaniałego.
Już po pierwszych scenach, w których na główny plan wysuwa się dialog, widzimy, że film sprytnie wymyka się stałej konwencji romansów. Zwykle bazują one na jakimś smutnym głosie staruszki z offu, która leży na łożu śmierci i opowiada o utraconej niegdyś miłości lub na związku dwojga ludzi, których dzieli wszystko, począwszy od majątku, aż po przekonania. W "Przed wschodem słońca" to bohaterowie są w centrum, nie uczucie, bo ono dopiero kiełkuje, ono wisi gdzieś w powietrzu, ale każde z nich boi się je nazwać. Jesse i Celine wypełniają każdy kadr i ujęcie, to oni są punktem centralnym, reszta świata jest gdzieś w tle, nie słychać rozmów, które toczą ludzie wokół nich, nie widać szczegółów miejsca, w którym się znajdują, ta noc wszakże należy tylko do nich. Nawet Wiedeń ukazany został z prowincjonalnej, zwykłej i codziennej strony, bez przelewających się tłumów turystów, bez wielkich zabytków z folderów biur podróży. I to właśnie ten codzienny Wiedeń: zadymione kluby, samozwańczy poeci, cyganki wróżące z ręki, tramwaj, towarzyszą naszym bohaterom podczas ich wielogodzinnych rozmów. Idealnie pasuje on do uczucia bohaterów, jednego z wielu, spontanicznego, a zarazem trywialnego, które również ginie w nudnej, szarej monotonni dnia następnego, od którego dzieli ich jedynie wschód słońca.
Być może czasem scenarzyści przedobrzyli i powkładali w usta bohaterów pseudointelektualne wywody, które nie miały żadnego znaczenia, jak np. ten o bezdomnym, który nie dostał stówy. Nadal jednak nie słyszałem lepszych dialogów w żadnym znanym mi romansie. Są naturalne, pełne młodzieńczego wigoru, o wszystkim i o niczym, na każdy temat, o każdej porze. Wszystkie te rozmowy oscylują gdzieś wokół uczuć, miłości, seksu, ale nie znajdują odzwierciedlenia w rzeczywistości, bohaterowie nie mówią ani razu "kocham", całują się na diabelskim młynie, po czym śmieją się, że było to wyjęte z kart taniego romansu. Szczególnie zapamiętałem scenę z "dzwonieniem" do swoich znajomych, która jest jednym z najbardziej subtelnych wyznań miłosnych, jakie kiedykolwiek usłyszałem.
Spotkanie Jessiego i Celine zmierza do nieuniknionego finału, w którym nie będziemy świadkami płomiennego wyznania miłości, które ukoi bohaterów. Po prostu wsiądą w pociąg i odjadą, każdy w swoją stronę. I będą się jedynie uśmiechać do siebie, bo tylko oni wiedzą, co przeżyli przed wschodem słońca.