Recenzja filmu

Straight Outta Compton (2015)
F. Gary Gray
O'Shea Jackson Jr.
Corey Hawkins

Prawdziwe "Thug Life"

Nie trzeba kochać gangsta rapu, by dać się wciągnąć filmowi F. Gary'ego Graya, który nie jest po prostu kroniką wzlotów i upadków muzycznych sław, ale także opowieścią o nietolerancji, która w
Kłopoty z policją, bieda, brak życiowych perspektyw, ciągłe konflikty na osiedlu i niezgoda na taki stan rzeczy to motywy przewodnie większości utworów spod znaku gangsta rapu. Dziś odbieramy je jako wytarte klisze, powracające jak bumerang nużące teksty, dzięki którym ich autorzy mają nadzieję na chociaż chwilowe zaistnienie. "Straight Outta Compton" opowiadający o powstaniu i upadku kultowej formacji N.W.A (Niggaz Wit Attitudes), z której wywodzą się Dr. Dre, Ice Cube i Eazy-E, przenosi nas w czasy, w których muzyka wulgarnie demonstrująca złość i bunt była czymś autentycznym, a emploi raperów wolne od wyrachowanej, obliczonej na łatwy poklask autokreacji.


Film F. Gary'ego Graya otwiera scena w narkotykowej melinie – Eazy-E próbuje postawić się swoim klientom, usiłującym wyłudzić towar "na krechę". Sytuacja staje się coraz bardziej nieprzyjemna, padają ostre słowa, lada chwila dojdzie do eskalacji przemocy. Wybuch agresji skutecznie jednak udaremnia gwałtowny nalot policji. W jednej chwili konflikt między dilerem i klientami zmienia się w niegroźną przepychankę uczniaków. Prymitywne wtargnięcie funkcjonariuszy, którzy wolą wywalić taranem ścianę, niż wyważyć drzwi, aby udaremnić ucieczkę potencjalnych przestępców, to nie tylko scena z życia codziennego czarnych przedmieść, ale także symboliczne wskazanie: to stróże prawa są tu największą siłą destrukcyjną. Chwilę później jesteśmy świadkami przyczyn takiej sytuacji – zatrzymania przez gangsterów szkolnego autobusu. Dzieciak wymyślający im przez szybę trzęsie się ze strachu z przystawionym do skroni pistoletem. Całość krajobrazu życia na "czarnych" przedmieściach dopełnia absurdalne aresztowanie Ice Cube'a, przechodzącego przez ulicę vis-a-vis swojego domu w nieodpowiednim momencie. Pierwsze sceny układają się niczym ciąg skojarzeniowy raperskiego tekstu, który przekonuje słuchaczy, że oscylacja afroamerykańskich nastolatków między spluwą gangstera a pałką policjanta to dla nich chleb powszedni.


"Straight Outta Compton" nie czyni wielkiego wyłomu w kanonie filmowych biografii, ale wpisuje się w gatunek, zgrabnie omijając najczęstsze pułapki konwencji – przydługie retrospekcje, nadmiar wątków i pompatyczne zakończenia. Można mieć żal do twórców, że wygodnie pomijają mało chlubne wydarzenia z życia N.W.A, choćby agresywne zachowania Dr. DreStraight outta Compton wobec kobiet. Jednak film obrał sobie za cel pokazanie nie tyle życia poszczególnych członków formacji, co czasu spędzonego wspólnie i pracy każdego z nich włożonej w tworzenie muzyki. Dzięki temu "Straight Outta Compton" nie jest tylko dziełem trafiającym do najwierniejszych fanów, ale szerszej publiczności, zainteresowanej po prostu historią muzyki i kulturą przełomu lat 80. i 90. Siłą filmu jest aktorstwo, odtwórcy (między innymi syn Ice Cube'a) nie tylko są łudząco podobni do muzyków, ale niemal bezbłędnie udaje im się podrabiać ich manierę i pokazać skomplikowane relacje i konflikt interesów. Aparycja Paula Giamattiego, przynosząca na myśl dobrego wujka i życiowego frustrata jednocześnie świetnie pozwala skrywać nieuczciwe intencje menadżera branży muzycznej: do końca nie wiemy, na ile Jerry Heller zaszkodził grupie, a na ile przyczynił się do ich spektakularnego sukcesu. Duch autentycznego braterstwa i artystycznej energii "muzycznego dziennikarstwa" (jak określał gangsta rap Ice Cube) nie słabnie ani na chwilę. Nawet w finale, gdy po latach niesnasek dawni kompanii spotykają się w szpitalu, aby odwiedzić chorego na AIDS Eazy'ego, twórcy nie sięgają po rzewne nuty. W centrum kameralnej, wyciszonej sceny znajduje się nie umierający, ale ci, którzy pozostali przy życiu. Kilka znaczących spojrzeń i prostych słów zwieńczonych solidnym klepaniem po plecach oddaje całą skomplikowaną relacją podzielonych dawno temu przyjaciół i żal za straconymi latami i niepotrzebnie chowaną urazą. 


Nie trzeba kochać gangsta rapu, by dać się wciągnąć filmowi F. Gary'ego Graya, który nie jest po prostu kroniką wzlotów i upadków muzycznych sław, ale także opowieścią o nietolerancji, która w temacie rasizmu ma więcej do powiedzenia niż sztampowa "Selma". Moment, w którym raperzy na przerwie w sesji nagraniowej wychodzą przed budynek studia i zostają upokorzeni przez nudzących się policjantów, silniej działa na wyobraźnię widza niż pacyfikacja demonstracji Martina Luthera Kinga. Czy to, że policjantów w latach 80. dziwi i irytuje uczciwie pracujący i zarabiający pieniądze czarny, nie jest bardziej niedorzeczne niż blokowanie pochodu w Selmie ponad dwadzieścia lat wcześniej? Nadętą legendę kaznodziei z filmu DuVernay zastępuje realistyczny i oszczędny obraz duszpasterzy getta, odbrązowionych i sprowadzonych na ziemię po dekadach kierowanych w ich stronę pustych gestów kolejnych pokoleń hip-hopowych klonów.
1 10
Moja ocena:
8
Absolwentka filozofii i polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka III miejsca w konkursie im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych (2011). Pisze o filmach do portali... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Filmy biograficzne są przedstawicielami dość specyficznego gatunku filmowego, do którego zawsze należy... czytaj więcej
Czy "Straight Outta Compton" wniesie trochę świeżości na froncie filmów o wielkich raperach? Definitywnie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones