Projekt: projektant

Największa zaletą filmu Fibiger jest to, że faktycznie przybliża on kulisy pracy projektanta mody. Bez straszących w pierwszej scenie pretensji, bez napinania się, bez niepotrzebnych wysokich
"Project Runway" i inne "Top Model" wprowadziły świat mody pod polskie strzechy. Udzielającemu się w pierwszym z powyższych programów Tomaszowi Ossolińskiemu w rezultacie przybyło nieco punktów rozpoznawalności. Skutkiem ubocznym tego opatrzenia się twarzy i osłuchania nazwiska projektanta jest to, że do kin trafia poświęcony mu film. 

Zaczyna się co prawda trochę jak parodia marzenia o polskim high life. Ossoliński jedzie na tylnym siedzeniu samochodu i przez szybę ogląda istny "warszawski świt": widoczki metropolii w krajowym wydaniu (jest m.in. Plac Zbawiciela), a w tle łagodnie przygrywa pianinko. Wychodzi z tego taka nowobogacka fantazja o wysokiej kulturze: wieżowce, moda i smooth akompaniament. Ale całość nie jest na szczęście utrzymana w podobnym stylu. 

Pretekstem do realizacji dokumentu Judyty Fibiger był jubileuszowy pokaz, który Ossoliński przygotował na 20-lecie swojej działalności zawodowej. To oczywiście okazja do pokazania projektanta przy pracy – oraz do podsumowań. Otwierająca scena działa jak rama narracyjna: tuż przed pokazem Ossolińskiemu staje przed oczami całe jego życie. Film jest w zasadzie sprawozdaniem z przygotowań do tytułowego show – wciąż powraca wątek upływającego czasu ("jeszcze tydzień do pokazu, jeszcze dzień") – ale kolejne etapy pracy stają się dla bohatera okazjami do wspominek. 

Największa zaletą filmu Fibiger jest to, że faktycznie przybliża on kulisy pracy projektanta mody. Bez straszących w pierwszej scenie pretensji, bez napinania się, bez niepotrzebnych wysokich tonów. Ossoliński jawi się tu jako człowiek z pasją, który haruje, by zrealizować swoje założenia. Widzimy go, jak sukcesywnie nadzoruje fazy powstania kolekcji, jak zarywa noce, jeździ po kraju. Nie przyjmuje przy tym pozy "dizajnera" – jest skupiony i konkretny. Kto wyobraża sobie projektantów jako kąpiących się w szampanie boskich pomazańców, którzy tworzą swoje kreacje w przypływie natchnienia, może się srogo zawieść – ich zawód wymaga ciężkiej pracy, jak każdy inny.

Jednak mimo tego skupienia na Ossolińskim film pozostawia niedosyt jako jego portret. Bohater sam jest tu rodzajem narratora, przewodnika po swoim świecie i w rezultacie wydaje się nadmiernie kontrolować całą sytuację. Twórcy nie mają okazji, by go przyłapać, zaskoczyć, pokazać od strony nieprzygotowanej, nieprzemyślanej, na gorąco. I nie chodzi tu o chęć wyłapania jakichś pikantnych szczegółów, ale o brak materiału o większym stężeniu magicznej "wartości dokumentalnej". W istocie wiele scen wydaje się nieco zbyt wyreżyserowanych, zainscenizowanych – między innymi sekwencja, w której Ossoliński odwiedza "stare śmiecie": fabrykę w Bytomiu, gdzie kiedyś pracował. Przechadzając się po nieużytkach, bohater znajduje w którymś momencie stertę dokumentów, wśród których są zdjęcia jego samego z czasów młodości. Szkopuł w tym, że nie wygląda to na przypadek – nawet jeśli nim jest. Kolejne anegdoty przytaczane przez bohatera oraz szereg osób wypowiadających się do kamery też nie układają się w żadną spójną opowieść o Ossolińskim, lawirując między ogólnikami o jego talencie, a losowymi wspomnieniami, które a nuż się na coś przydadzą. Naprawdę intrygujące są tu tylko momenty, detale: obraz modelek, które czekając na sesję, uczą się do sprawdzianów, albo Ossoliński rzucający "mięsem". Jedna z jego współpracowniczek zaraz upomina go jednak, że w filmie miało nie być przekleństw. A może jednak przydałoby się więcej mięcha?

Wreszcie dokument Fibiger nie do końca sprawdza się jako prezentacja dokonań Ossolińskiego. Gdy nadchodzi długo oczekiwany moment pokazu, dostajemy długą teledyskową sekwencję przechadzających się po wybiegu modelek, ale nie robi to spodziewanego wrażenia – mimo efektownej inscenizacji ze strugami deszczu i tak dalej. Choć akcent położony jest tu na same ubrania – to projekty z jakiegoś względu nie są w stanie wybrzmieć, zagrać. Ale to chyba większy temat: impas kina usiłującego modę nie wykorzystać i sfunkcjonalizować, a pokazać i uczcić, samą w sobie. Chyba rzadko się to udaje. Pytanie: czemu?
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones