Recenzja filmu

Diabelski młyn (2016)
Nick Jongerius
Charlotte Beaumont
Adam Thomas Wright

Przemiał

Wobec scenariuszowych felerów oraz reżyserskiej indolencji, najjaśniejszym punktem filmu pozostaje sam Młynarz. Wcielający się w niego Kenan Raven ma odpowiednią wagę i język ciała, porusza się
Co kraj to obyczaj. Jeśli znudzili Was bici od sztancy psychopaci mszczący się za trudne dzieciństwo albo śmierć ulubionego zwierzaka, poznajcie młynarza o zakapturzonej twarzy, ciężkiej łapie i duszy czarnej jak smoła. Facet nie należy do dowcipnisiów, przerabia na krwawy pudding zastępy turystów, a za miejsce kaźni służy mu oldskulowy młyn z drewnianymi łopatami, stylowym gankiem i nastrojowo oświetloną izbą. W końcu, jak głosi slogan reklamowy filmu: "To nie piekło, to Holandia".


Jeśli weźmiemy "Diabelski młyn" za kolejny slasher krajoznawczy, w którym Bogu ducha winni turyści udają się na swoją ostatnią wycieczkę w życiu, holenderskie plenery faktycznie są powiewem świeżości. Po pierwsze, ilu sadystycznych killerów może robić porządki w Europie Wschodniej, wypatrywać ofiar na australijskich bezdrożach albo czaić się w amazońskiej dżungli. Po drugie, bohaterowie filmu Nicka Jongeriusa akurat Bogu ducha winni nie są, co Młynarz chętnie wykorzystuje, wyznaczając im bolesną pokutę. Kiedy finezyjnie pozbawia kończyn pierwszą ofiarę, a następnie bez zbędnych ceregieli miażdży jej głowę butem, wiemy, że traktuje swoje zadanie poważnie.

Pomysł pomysłem, landszafty landszaftami, ale cóż z tego, skoro z ekranu wieje nudą. Młynarz metodycznie uszczupla grono bohaterów, na jaw wychodzą ich wstydliwe sekrety, reżyser stara się zarysować ciekawe konflikty i podkręcić metafizyczne tony. Tyle, że kuleją u niego podstawowe umiejętności: Jongerius nie potrafi budować i utrzymywać napięcia, kiepsko wychodzi mu rozrzedzanie horrorowej konwencji humorem, nie wie też, jak inscenizować sceny mordów, by wybijały się ponad gatunkową średnią. Aktorzy wyraźnie męczą się z kiepskim tekstem, klisza goni kliszę, a twistu nie widać, zaś ekranowe zabójstwa - poza potwierdzającymi regułę wyjątkami - są przykładem koncepcyjnego lenistwa. Sama idea młyna jako punktu granicznego pomiędzy dwiema rzeczywistościami jest świetna, lecz trudno się nią zachwycać, jeśli filmowi brakuje narracyjnej lekkości, a wszystko dookoła stworzone jest z gatunkowych prefabrykatów.   


Wobec tych scenariuszowych felerów oraz reżyserskiej indolencji, najjaśniejszym punktem filmu pozostaje sam Młynarz. Wcielający się w niego Kenan Raven ma odpowiednią wagę i język ciała, porusza się niczym cięższa wersja kultowego Kane’a Hoddera, z kolei charakteryzatorzy zadbali, by jego facjata śniła nam się po nocach. I chociaż koledzy po fachu w postaci Jasona Voorheesa czy Michaela Meyersa wciąż nie są zagrożeni, to kto wie, może za kilkanaście filmów poczują oddech Młynarza na plecach. 
1 10
Moja ocena:
4
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Co Nick Jongerius, producent krwawego "Frankenstein's Army", wie o reżyserowaniu horrorów? Po jego... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones