Recenzja filmu

Avatar (2009)
James Cameron
Artur Kaczmarski
Sam Worthington
Zoe Saldaña

Przybysze z Matplanety, czyli ekologia dla opornych

"Avatar" jest bodajże jedynym filmem, jaki widziałem, w którym kosmici, a raczej ich płeć żeńska jest tak seksowna. Choć samo słowo kosmici zdecydowanie tu nie pasuje. Obca cywilizacja - tak
"Avatar" jest bodajże jedynym filmem, jaki widziałem, w którym kosmici, a raczej ich płeć żeńska jest tak seksowna. Choć samo słowo kosmici zdecydowanie tu nie pasuje. Obca cywilizacja - tak lepiej. I jak się później okazuje, Na'vi są bardziej cywilizowani niż ludzie. Ale wracając do seksapilu - chyba nie powiecie mi, że kręciły was potwory z "Alien"? O "Predatorze" nawet nie wspomnę, bo choć widzieliśmy w filmach tylko tę brzydszą płeć, to wątpię, żeby ich "kobiety" bardzo odbiegały od nich wizerunkiem. Nie możemy też liczyć "Gatunku" - wszak tamta kosmitka o twarzy i ciele Natashy Henstridge powstała na skutek połączenia DNA człowieka z łańcuchem genetycznym kosmitów. A w "Misji na Marsa" to już całkiem byli bezpłciowi (to samo w "A.I."). W "Wojnie światów" i "Dniu niepodległości" wyglądali nad wyraz obmierźle. "Znaki", "Dystrykt 9", "Faceci w czerni", "Pitch Black" - można by odczuć lekki dyskomfort, przebywając w towarzystwie takich straszydeł. Odpadają też wszystkie filmy, w których obce istoty mogą przybierać dowolną formę. Wszelkie zielone/szare ludziki z wodogłowiem i/lub wytrzeszczem oczu przegrywają na starcie. Jak sięgam pamięcią, nie mogę znaleźć czystokrwistej kosmitki, która byłaby bardziej sympatyczna niż Neytiri. To dopiero fajny kociak.

Jake Sully, marines na wózku inwalidzkim, dostaje drugą szansę od losu. Zajmuje miejsce swojego zmarłego brata bliźniaka w locie na Pandorę - odległą planetę, gdzie będzie miał możliwość wcielenia się w tytułowego avatara (ciało Na'vi z domieszką ludzkiego DNA). Po przeniesieniu umysłu do dużego, niebieskiego kota, Jake otrzymuje zadanie przeniknięcia do tubylczego plemienia, zyskania ich zaufania i zebrania o nich informacji. Właściwie tutaj można zakończyć opis fabuły, gdyż całą resztę na pewno widzieliście w innych filmach. Cierpliwość nie jest mocną stroną najeźdźców, więc pokojowy układ wisi na włosku, a w obliczu wojny nasz bohater musi wybrać którąś ze stron. Oczywiście wiemy po czyjej stanie stronie, kto będzie jego wybranką serca itp. Historia praktycznie w całości została streszczona w zwiastunie.

W przypadku fabuły "Avatara" spokojnie można powiedzieć, że proste jest piękne. Ot taka schematyczna, stereotypowa historyjka, która w połączeniu z przyjemną muzyką i genialną (bardzo, bardzo kolorową) oprawą graficzną, zamienia się w baśń. A trzeba przyznać, że wykonanie jest naprawdę rewelacyjne. Jakoś po ok. 30 minutach filmu pomyślałem sobie "Hmm, no wszystko fajnie, ładnie, kolorowo, ale gdzie jest ta rewolucja?". No właśnie, rewolucja. Podczas seansu, ani razu nie przemknęły mi przez myśl słowa animacja, grafika komputerowa czy efekty specjalne. Reżyser podchodzi niebezpiecznie blisko realizmu w swoich obrazach. Wszystko jest tak dopracowane, że wygląda jak prawdziwe. Wszystkie roślinki i robaczki wyglądają jak żywe. Każdy włosek i każda zmarszczka na twarzy/ciele Na'vi oraz ich interakcje z otoczeniem i ludźmi są bardzo naturalne. Ruch trawy, pyłki w powietrzu... każdy szczegół jest perfekcyjnie odtworzony. Grzech nie wspomnieć o niesamowitym odwzorowaniu mimiki twarzy i "żywych" oczach - cyfrowo stworzone postaci ani przez chwilę nie wyglądają sztucznie, wręcz mają duszę. To już nie są czasy filmów typu "Kosmiczny mecz" czy "Kto wrobił królika Rogera", w których dobitnie było widać, że aktorzy grają sceny sami, a późniejsze wstawianie komputerowych postaci w żadnym stopniu tego nie maskowały. W "Avatarze" nie uświadczycie pustego spojrzenia aktora, wbitego w przestrzeń, gdzie powinna być roślina, zwierzę, Na'vi itp. Jednocześnie sama stylistyka filmu sprawia, że nie mogę umieścić tego obrazu w ramach realizmu. Pstrokate, fluorescencyjne barwy sprawiają, że obrazowi bliżej jest do baśni, fantasy niż science-fiction typu "Aliens" czy "Terminator". I to jest właśnie największa zaleta "Avatara" - ten film jest po prostu piękny! Ciężko tu opisywać stronę wizualną, bo to trzeba zobaczyć. James Cameron nie kryje fascynacji wielkimi maszynami. Na ekranie latają ogromne, futurystyczne helikoptery uzbrojone w równie nowoczesną broń. Po ziemi chodzą wielkie mechy, których ciężar czuć przy każdym kroku, jaki robią. Widzimy gigantyczne statki powietrzne, których nazwanie samolotami byłoby zwykłym żartem. A z drugiej strony mamy kolosalne lasy, dżungle tętniące życiem, zamieszkane przez ogromne stworzenia. Te mniejsze oczywiście też. Zieleń wręcz wylewa się z ekranu. Unoszące się w powietrzu Góry Alleluja są naprawdę olbrzymie. Wszystko to podkreśla muzyka Jamesa Hornera, która trąci banałem, ale szybko wpada w ucho.

A tak notabene - co przypomina wam przejście Jake'a do avatara? Ukłon dla Stanleya Kubricka, wszak jak głosi strona Filmwebu, pod wpływem Tego filmu mistrza, James Cameron zaczął tworzyć własne obrazy.

Co do wszystkich malkontentów narzekających na film, gdyż "efekty specjalne wcale ich tak nie zachwyciły" - pozwolę sobie zacytować fragment ciekawego artykułu napisanego przez Adriana Szczypińskiego dla KMF ("Efekty, których nie było"):


"Avatar" to live action, CGI i wszelkie wzajemne połączenia. Ale tu także nie ma ani jednego "efektu specjalnego"! Wszak CGI to fotorealistyczny, niezbywalny element świata przedstawionego, którego nie sposób traktować jako bonus od magików z Wety. Neytiri to nie cyfrowa kopia Zoe Saldany, tylko pełnoprawna ekranowa postać, animowana przez aktorkę. Podobnie jest z resztą rasy Na'vi i całym światem Pandory. (...) nie może być mowy o czymś, co ma działać krótko ("efekt") i wyróżniać się wobec całego metrażu ("specjalny").


Jak zatem widzicie, tu nie chodziło o jakieś bezmyślne, infantylne rozpierduchy rodem z "Transformers" podlane hektolitrami patosu, gdzie efektami specjalnymi były roboty i wybuchy. Tutaj mówimy o całym świecie wykreowanym przez komputery. A tak świetnego CGI jeszcze w kinie nie było. Bo filmy typu "Jestem legendą" były zwykłą kpiną z tej techniki.

Trochę ciężko oceniać grę aktorską, gdyż przez większość czasu oglądamy świat wykreowany przez komputery. Jednak aktorzy spisali się dobrze. Mamy tu silną kobietę-naukowca (Sigourney Weaver), typowego amerykańskiego żołnierza, który ma więcej szczęścia i odwagi niż rozumu (Sam Worthington), kobietę-żołnierza z jajami (Michelle Rodriguez), korporacyjną gnidę w białym kołnierzyku (Giovanni Ribisi) i pułkownika (Stephen Lang), jakby go żywcem wyciągnęli z jakiegoś wietnamskiego, VHS'owego skansenu (BM - świetnie to ująłeś). Standard, wszystkie występy są wyważone, nikt nikomu nie kradnie sceny (głównie dlatego, że po prostu nie było co, ani czym kraść). Nikomu też nie zdarzyło się przeszarżować ze swoją rolą, jak to bywało z Gerardem Butlerem i filmem "300".

3D. Miałem szczęście obejrzeć ten film w dogodnych warunkach - wysokiej jakości okulary, wygodne siedzenie, bardzo dobre nagłośnienie i równie świetny obraz. Był to pierwszy film jaki zobaczyłem w 3D i powiem szczerze, że warto było czekać. Jest wiele scen, w których człowiek czuje się, jakby był w filmie. Choćby scena odprawy w bazie wojskowej ludzi, przed ostatnim starciem. Czy też modlitwa Na'vi do Drzewa Dusz, gdy kamera leci nad ich uniesionymi rękami. Głębia obrazu robi niesamowite wrażenie, nawet w zwykłych scenach, gdzie widać same głowy czy niepełne sylwetki bohaterów. To nie jest kiczowaty "trójwymiar", gdzie wylatuje z ekranu jakieś badziewie, ku uciesze popcornożerców. Mamy tu do czynienia z prawdziwym 3D, z przestrzenią, z głębią obrazu, która odtwarza widzenie stereoskopowe. Po raz kolejny - trzeba to zobaczyć samemu. Technicznie film jest na najwyższym poziomie (który zresztą sam ustanowił).

I tak właśnie powinno się oglądać filmy w 3D - raz na jakiś czas (kilka lat?), ale te z rozmachem. Bo szczerze mówiąc, jakoś nie widzi mi się oglądanie zbyt wielu filmów robionych w tej technice. Lepiej raz, a dobrze.

Po obejrzeniu zwiastuna i przeczytaniu kilku artykułów na temat najnowszej produkcji Camerona, oczekiwałem jedynie rozrywki. Poszedłem do kina dla efektów specjalnych, psychodelicznych kolorków, wybuchów i innych ataków na moje oczy i uszy. To też "Avatar" mi zaserwował. Choć przyznam, że zawiodłem się tak słabą fabułą, a sam film w niektórych miejscach był zbyt familijny. Jednak mimo wszystko, jest to jedna z najlepszych "bajek", jakie widziałem i świetna rozrywka. A przede wszystkim doświadczenie, przeżycie. Zatopienie się w świat Pandory jest niesamowitym uczuciem i żałuję tylko, że film był tak krótki. Ciężko po tym wrócić do naszej szarej rzeczywistości. Polecam, ale tylko w kinie i w 3D.

No i ta Neytiri...
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Avatar, Avatar i jeszcze raz Avatar. Takie filmy jak najnowsze dzieło Jamesa Camerona nie łatwo jest... czytaj więcej
Jamesa Camerona nikomu przedstawiać nie trzeba, podobnie, jak pytać, czy ktoś widział co najmniej jeden z... czytaj więcej
"Avatar", film z gatunku science-fiction, na który wiele osób czekało z niecierpliwością. Zapowiadany... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones