Recenzja filmu

Pearl Harbor (2001)
Michael Bay
Ben Affleck
Josh Hartnett

Rodzynek w cieście patosu

"Pearl Harbor" - dużo się o tym filmie naczytałem i nasłuchałem. Gdy pojawiły się pierwsze zdjęcia z filmu i zwiastuny (a było to na początku 2001 roku), postanowiłem, że nic nie powstrzyma mnie
"Pearl Harbor" - dużo się o tym filmie naczytałem i nasłuchałem. Gdy pojawiły się pierwsze zdjęcia z filmu i zwiastuny (a było to na początku 2001 roku), postanowiłem, że nic nie powstrzyma mnie przed obejrzeniem tego filmu. Jednak mój zapał ostudził się po przeczytaniu kilku recenzji; wszędzie przeczytać można było praktycznie to samo - że film długi, miejscami mocno zawiewa nudą, a przede wszystkim jest pełen patosu. Po zapoznaniu się z tymi opiniami, darowałem sobie seans. Kiedyś, przeglądając program telewizyjny, natrafiłem na informację, że tego dnia o tej godzinie na tym programie emitowany będzie "Pearl Harbor". Nie zważając na recenzje filmu postanowiłem go jednak obejrzeć. I muszę przyznać, że słusznie zrobiłem; już nigdy więcej nie będę brał sobie do serca recenzji "fachowych pism". Podczas seansu nie odnotowałem praktycznie żadnego z tych przedstawionych przez recenzentów zarzutów. Ale po kolei... Pierwsze, co najbardziej mnie zadziwiło, to aktorstwo. Reżyser trafnie dobrał większość obsady - Affleck w roli zadufanego w sobie pilota, Hartnett jako jego wierny (?) przyjaciel i Kate Beckinsale w roli ofiarnej pielęgniarki. Nie zawodzą także aktorzy dalszego planu - bardzo dobrze spisała się ekipa japońskich aktorów, którzy grali językiem ciała; praktycznie zero tekstu mówionego. I za to im chwała. Fabuła też wybija się ponad przeciętną. Gdyby trafiła w ręce innego scenarzysty niż Randalla Wallace'a to najpewniej film zaliczałby się do grona "kaszanek". Na szczęście opatrzność czuwała. Wallace słynie z tego, że życie codzienne zwykłych ludzi potrafi bardzo umiejętnie połączyć z wydarzeniami niezwykłymi. I tak miłość głównych bohaterów świetnie uzupełnia atak na tytułowy port i odwrotnie. A poza tym jest dobrą odskocznią od panującej na ekranie rzezi. Reżyser Michael Bay nie byłby sobą, gdyby nie obdarzył filmu ponadprzeciętną oprawą audio-wizualną. I tu spece od technicznej strony filmu spisali się na szóstkę z plusem. Doskonały montaż dźwięku (w końcu za coś ten Oscar musiał być) oraz muzyka wybijają się na pierwszy plan. I właśnie z muzyką związany był najpoważniejszy zarzut recenzentów - twierdzili, iż muzyka nadaje filmowi zbytniego patosu. Wypraszam sobie takie komentarze; zupełnie nie zgadzam się z ich opinią. Dla mnie szczytem patosu jest, jeśli podczas wielkiej bitwy w tle rozlegnie się płaczliwa muzyka. A w filmie Bay'a czegoś takiego nie uświadczymy; w ciągu całego ataku na Pearl Harbor nie usłyszałem praktycznie żadnej patetycznej nuty, co bardzo sobie chwalę w filmach wojennych (wyjątek - "Gladiator" i "Gwiezdne Wojny" - tam właśnie dzięki muzyce budowany jest odpowiedni nastrój walk). Nie należy także zapominać o wyśmienitych efektach specjalnych i zdjęciach. Te pierwsze nigdy nie wybijają się na pierwszy plan przed aktorów. Zawsze pozostają trochę z tyłu jako uzupełnienie. W scenie nalotu najważniejsze są losy bohaterów. Efekty specjalne służą tylko ukazaniu ogromu zniszczenia, jakiego dokonali japońscy lotnicy. Ale powrócę jeszcze do technicznego aspektu efektów - nawet dzisiaj, w dobie wszechobecnej komputeryzacji, sceny wybuchających statków czy samolotów budzą respekt. Dodać należy, iż większość tych fenomenalnych scen powstała za pomocą tradycyjnych technik - czyli modeli i efektów manualnych. I za to również chwała twórcom. No i teraz pora na sedno całej technicznej otoczki filmu - zdjęcia. Praktycznie niemożliwe jest opisanie mojego zachwytu nad obrazami uchwyconymi kamerą Schwartzmana. Zawsze dużą wagę przykładam do zdjęć i zwykle oceniam je surowo. Tak więc wystawienie przeze mnie bardzo dobrej oceny filmowi za zdjęcia graniczy niemal z cudem. W tym przypadku właśnie taki cud miał miejsce. Schwartzman nie chciał najwyraźniej iść z prądem współczesnych operatorów i wolał pozostać przy dawnych, sprawdzonych metodach filmowania. Ja osobiście mam już dość tych wszystkich filmów utrzymanych w konwencji MTV (jak najwięcej udziwnionych zdjęć i jak najmniej sensu; chociaż zdarzyło mi się widzieć kilka filmów, którym takie zdjęcia były naprawdę potrzebne), więc "Pearl Harbor" przyjąłem z otwartymi rękoma. Spokojne, stonowane kadry, utrzymane w ciepłych barwach, w scenach ataku ustępują szaro-burym zdjęciom. Cud, miód i powidła. Najpiękniejsze są sceny ukazujące z lotu ptaka morze i liczne atole; tak pięknych krajobrazów (prawdziwych!) dawno w filmie nie widziałem. I to by było wszystko, co mam do powiedzenia na temat "Pearl Harbor". Film wojenny, jak dla mnie, idealny. Oprócz oglądania ciągłej sieczki lubię czasem się rozczulić. Ten film dał mi ku temu okazję i to nie jeden raz. Mam nadzieję, że Bay jeszcze kiedyś zabierze się za kino wojenne i osiągnie taki sam efekt. Szczerze mu tego życzę.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Mówcie co chcecie – dla mnie film "Pearl Harbor" to kaszanka jakich mało. W zamierzeniu miał być to film... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones