Recenzja filmu

Daję nam rok (2013)
Dan Mazer
Rose Byrne
Rafe Spall

Rok nieudanego pożycia

Choć autor pracował wcześniej przy kolejnych filmach z Sachą Baronem Cohenem, humor w "Daję nam rok" nie jest aż tak dosadny jak w "Boracie" czy "Brüno". Znakiem brytyjskości produkcji jest fakt,
"Daję nam rok" zaczyna się w miejscu, które dla większości komedii romantycznych jest punktem dojścia. On i ona, uskrzydleni wzajemnym uczuciem, pędzą czym prędzej do ołtarza, by wypowiedzieć przysięgę małżeńską i żyć razem długo i szczęśliwie. W filmie Dana Mazera już na etapie przysięgi pojawiają się jednak pierwsze niedogodności – na razie w postaci głosowej niedyspozycji księdza. Ale nie minie wiele czasu, zanim różnice między młodymi zaczną zakłócać ich wspólną idyllę. Póki Mazer – reżyser i scenarzysta w jednym – bawi się z naszymi oczekiwaniami i wywraca do góry nogami romantyczne konwencje – jest bardzo dobrze.

Choć autor pracował wcześniej przy kolejnych filmach z Sachą Baronem Cohenem, humor w "Daję nam rok" nie jest aż tak dosadny jak w "Boracie" czy "Brüno". Znakiem brytyjskości produkcji jest fakt, że bardzo dużo komizmu przemyconego jest tu w samym języku: grze słów, przejęzyczeniach, aluzjach. W rezultacie niestety część żartów gubi się w tłumaczeniu; nie wszystkie niuanse da się przełożyć albo zastąpić czymś równie zabawnym. Rodem z Wysp jest także ustawienie prześmiewczego celownika na rozmaite międzyludzkie niezręczności. Większość żartów rodzi się tu z tarć między obcymi sobie ludźmi niechcący połączonymi węzłem małżeńskim. Mowa tu nie tylko o samych nowożeńcach, ale i niedopasowanych do siebie teściach czy znajomych, których bohaterowie wnieśli z posagiem do swojego związku.

Efektem ubocznym przekornego podejścia do tematu miłosnych perypetii jest jednak to, że w tym gąszczu gagów gubią się gdzieś sami bohaterowie. Trudno identyfikować się z postaciami, na których twórcy nie pozostawiają suchej nitki – każdy bowiem kompromituje się na swój sposób. To jednak nie wina aktorów, którzy wdzięcznie odgrywają swoje role, nawet jeśli nie wychylają się poza własne emploi. Rafe Spall jest mężczyzną-dzieckiem, Rose Byrne – prymuską z dobrego domu, a Simon Baker… przystojniakiem. Najbardziej nietypowo wypada na tym tle Anna Faris, która zamiast kolejnej głupiej blondyny kreuje trochę roztrzepaną społeczną aktywistkę. Najlepsze wrażenie robi jednak drugi plan: Minnie Driver jako jednoosobowa loża szyderców (do krytyki instytucji małżeństwa uprawnia jej bohaterkę fakt, że sama jest mężatką) i sypiący nieprzystojnymi żartami fajtłapowaty Stephen Merchant.

Dlatego szkoda, że w finale cała miłosna szarada trochę zbyt wygodnie się układa – zwłaszcza że Mazer startuje z pozycji ironisty. Niecałe dwie godziny później jednak zasugerowany już w tytule fatalizm głoszący, że "miłość to chwilowa atrakcja", zostaje zastąpiony fatalizmem rodem z pierwszej lepszej komedii romantycznej. Na szczęście podany nam happy end został odpowiednio podkręcony; wariacja na temat finałowego wyznania czynionego przez zmokniętego bohatera w publicznym miejscu jest naprawdę przednia. Cóż z tego, że reżyser zdradza swój wyjściowy koncept, jeśli robi to tak umiejętnie?
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones