Recenzja filmu

Obcy: Przymierze (2017)
Ridley Scott
Michael Fassbender
Katherine Waterston

Scott niszczyciel

Wygląda na to, że Ridley Scott nadal jest święcie przekonany o geniuszu swoich pomysłów i nie przyjmuje do wiadomości, że nie wszystkim przypadają one do gustu tak jak jemu samemu. 
Ridley Scott chce zniszczyć legendę Obcego. Po sensie  "Przymierza", trudno odnieść inne wrażenie. Człowiek, który dokładnie 37 lat temu przeniósł na ekrany czarną poczwarę  z sennych koszmarów H.R. Gigera, tworząc tym samym jedno z najbardziej kultowych dzieł kina science-fiction, teraz najwyraźniej pragnie pogrzebać swoje dziedzictwo pod gruzami fatalnych pomysłów. Na dodatek własnego autorstwa.

"Prometeusz" z 2012 roku, został zmiażdżony przez ciężar własnych ambicji. Za profanację własnej twórczości, Scott musiał odpowiedzieć przed fanami Ksenomorfów, dla których film okazał się rozczarowaniem jeszcze większym niż zniszczony przez ciężką artylerię krytyki "Obcy: Przebudzenie" Jean-Pierre Jeuneta. Reżyser okazał zatem skruchę za popełnione grzechy, a my, naiwni, myśleliśmy, że planuje również poprawę w swoich występkach. Okazuje się jednak, że przez ostatnie pięć lat obmyślał jedynie sposób na zaserwowanie nam dokładnie tego samego paskudnego dania. Chcąc stłumić wydzielany przez nie odór, dodał do niego tym razem klasycznego Obcego – składnik niezbędny, by przebłagać zawiedzionych wcześniej widzów i ponownie zwabić ich do kina. Niczym ćmy do światła.



"Obcy: Przymierze" już na samym początku nie pozostawia nam żadnych złudzeń, że zobaczymy kolejną historię, opartą na dobrze znanym już schemacie. Lądowanie na tajemniczej planecie (poprzedzone niezwykle w tym przypadku irracjonalnym ku temu motywem), zarażenie członków załogi i przejście do krwawego i konsekwentnego wyżynania bohaterów. Widzieliśmy to już wiele razy, nie tylko w filmach autorstwa Scotta, który ten wzorzec wypalił w popkulturze za sprawą "Ósmego pasażera Nostromo". Przed seansem polecam wykonać krótką listę zawierającą wszystkie typowe dla tego typu filmu zagrania a potem po kolei je odhaczać. Bo pojawią się tu niemal wszystkie…

Kontynuacja "Szlakiem Prometeusza (2012)Prometeusza" dziedziczy po poprzedniku najgorsze elementy, wśród których na pierwsze miejsce wysuwa się irytujący do bólu scenariusz. Motorem całej akcji okazuje się ponownie znany nam już David (Fassbender) i jego złowrogie zapędy. Ukrywający się na opustoszałej planecie android znajduje rozrywkę w rysowaniu, grze na flecie i cytowaniu tekstów z "Ozymandiasa". Nie pogardzi również przeprowadzeniem kilku ciekawych eksperymentów naukowych na naszych bohaterach. Zgadnijcie, co będzie ich wynikiem! Większość finałowych zwrotów akcji w "Przymierzu" można bowiem z łatwością przewidzieć już na krótko po ekspozycji bohaterów. Najwyraźniej jednak  twórcy są innego zdania.



Tak naprawdę, pomysł na całą fabułę to zakup jak największej ilości sztucznych wnętrzności oraz krwi i stopniowe rzucanie ich w kadr. Doszukiwanie się tu czegokolwiek bardziej przemyślanego nie ma niestety sensu. "Przymierze" pozbawione zostało wszelkich ambicji (co prawda niespełnionych) jakie Scott okazywał przy tworzeniu "Prometeusza". Liczne wątki, w tym historia tajemniczych Inżynierów, zostają po prostu zignorowane i porzucone, sprawiając, że film wygląda na niekompletny (spokojnie, zapewne wszystko ujrzymy w przecudownej wersji reżyserskiej na Blu-Ray).

Historia skupia się wyłącznie wokół kompleksu boga jaki stale otacza Davida. On, oraz drugie wcielenie Fassbendera – Walter – są jedynymi bohaterami, w których psychikę postanowiono się zagłębić. Cóż za paradoks, zważywszy na to, że jest ona oparta na kodzie binarnym. Pozostałe postacie to puste figury, niewiele znaczące pionki, cierpiące na zbiorowe niedotlenienie mózgu. Obserwując ich działania trudno powstrzymać się od wymownego pukania się w czoło raz za razem. Nawet goszcząca na wszystkich plakatach Daniels (Katherine Waterston), nasza główna protagonistka, nie jest godna by stanąć u boku dr. Shaw lub co dopiero Ellen Ripley jako postać tworząca to uniwersum. Nudna i irytująca, została główną bohaterką jedynie dlatego, że kamera musiała za kimś podążać.



Najgorsze jest jednak w tym wszystkim wykorzystanie Ksenomorfa. Wciśnięty do wszystkich materiałów promocyjnych, mający ponownie siać postrach potwór, odgrywa tu rolę maszynki do krojenia ludzkiego mięsa. Zapomnijcie o aurze tajemnicy i grozy, która zawsze otaczała tą istotę. Tutaj obcy mocniej akcentuje swój udział w tytule filmu niż w samej historii. Na jego miejscu można by umieścić dowolną inną kosmiczną poczwarę, a nikt nie zauważyłby znaczącej dla scenariusza różnicy.

Trudno stwierdzić, co tak naprawdę próbuje osiągnąć Ridley Scott. "Obcy: Przymierze" nie wygląda bowiem jak podręcznikowy przykład odcinania kuponów. Za dużo w nim finezyjnej ręki reżysera, starania, by wszystko wyglądało dokładnie tak jak on sam to sobie wymarzył. Wygląda na to, że nadal jest on święcie przekonany o geniuszu swoich pomysłów i nie przyjmuje do wiadomości, że nie wszystkim przypadają one do gustu tak jak jemu samemu. Chciałoby się rzec, że uniwersum Obcego ma jeszcze szansę uniknięcia zderzenia z górą lodową, na którą kierują go sam jego stwórca. Niestety, na to za późno, bo katastrofa już nastąpiła, a całość idzie na dno w rekordowym tempie. A na razie nie zanosi się na jakikolwiek ratunek…
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Obcy: Przymierze" jest filmem zaskakującym. Po pierwsze niewiele osób spodziewało się jego powstania. Po... czytaj więcej
Cykl filmów o "Obcym" to kult w najczystszej postaci, który trwa po dziś dzień. Każda kolejna odsłona... czytaj więcej
Groza, tajemnica i krwawa łaźnia. To właśnie te podstawowe elementy napędzały fabułę i budowały klimat... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones