Recenzja filmu

Londyński bulwar (2010)
William Monahan
Colin Farrell
Keira Knightley

Sen gangstera

Monaghan ma dobre ucho do dialogów, w związku z czym rozmowy w jego filmie przypominają zaciętą wymianę ognia. Nie miałyby one jednak aż takiej siły rażenia, gdyby nie obsada złożona w całości
Londyński bulwar to miejsce, gdzie marzenia się nie spełniają. Jedni cierpią tutaj z braku miłości, inni nie mogą osiągnąć spełnienia (czy to zawodowego, czy erotycznego). Jedyne, co im pozostaje, to szprycować się metadonem i kokainą, a potem zapijać je podwójną Whisky. Bo – jak mawiał czołowy polski romantyk Franc Maurer – świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia.

Funkcję przewodnika po bulwarze pełni w filmie Mitchell (Farrell) – drobny kryminalista, który właśnie opuścił więzienie po odsiedzeniu wyroku za zabójstwo. Mężczyzna pragnie rozpocząć uczciwe życie, w związku z czym zatrudnia się jako złota rączka w posiadłości rozchwianej emocjonalnie gwiazdy (Knightley). Mitchell zna się nie tylko na majsterkowaniu, toteż w zakres jego obowiązków wchodzi również radzenie sobie z natrętnymi paparazzi, którzy prześladują  chlebodawczynię. Wszystko układa się jak po maśle do czasu, aż daje o sobie znać przestępcza przeszłość bohatera.

Na pierwszy rzut oka reżyserski debiut Williama Monahana (nagrodzonego Oscarem za scenariusz "Infiltracji") przypomina twórczość Guya Ritchiego. Monahan, podobnie jak autor "Przekrętu", penetruje półświatek stolicy Wielkiej Brytanii, zaludniony przez  barwną brać gangsterską. Na jej czele stoi sadystyczny mafiozo-homoseksualista, którego upodobania najlepiej charakteryzuje padające w filmie zdanie: najpierw zerżnął go w d..., a potem odstrzelił mu łeb. Jednak w przeciwieństwie do czarnych komedii Ritchiego, humor w "Londyńskim bulwarze" jest dużo bardziej cierpki i podszyty nutą melancholii. Nic dziwnego – podstawą scenariusza filmu była powieść inspirowana "Bulwarem zachodzącego słońca". Prócz fatalistycznego nastroju, z dramatu Billy'ego Wildera pożyczono przede wszystkim postaci nieszczęśliwej aktorki oraz jej nawiedzonego kamerdynera.

Monahan ma dobre ucho do dialogów, w związku z czym rozmowy w jego filmie przypominają zaciętą wymianę ognia. Nie miałyby one jednak aż takiej siły rażenia, gdyby nie obsada złożona w całości z fenomenalnych brytyjskich aktorów. Na czoło stawki wysuwają się Ray Winstone jako boss oraz David Thewlis w roli wiecznie naćpanego niespełnionego artysty o zabójczych skłonnościach. Szkoda, że reżyser nie potrafi do końca wykorzystać potencjału wszystkich swoich gwiazd. Taki Stephen Graham już w "To właśnie Anglia" i "Zakazanym imperium" udowodnił, iż byłby w stanie zagrać nawet pogrążoną w depresji kobietę w ciąży. U Monahana jego postać pojawia się i znika bez ostrzeżenia, nie doczekawszy się jakiejś mocnej puenty.

Debiutującemu reżyserowi można jednak wybaczyć drobne niedociągnięcia. "Londyński bulwar" to świetny kryminał czerpiący garściami z klasyki kina noir. Aby opowiedzieć historię szlachetnego faceta w świecie pełnym upadłych kobiet i bandytów, Monahan musiał opuścić Stany Zjednoczone i zawitać na Wyspy. Jak widać, w Fabryce Snów nie da się już odnaleźć "czaru tamtych lat".
1 10
Moja ocena:
8
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones