Recenzja filmu

Big Love (2012)
Barbara Białowąs
Aleksandra Hamkało
Antoni Pawlicki

Trzeba zabić tę miłość

Życzyłbym Barbarze Białowąs, żeby dziesiąta z Muz odwzajemniła jej uczucie. W przeciwnym razie reżyserka będzie "uwodzić" nas dalej. Z równie mizernym skutkiem.
Miłość, również ta do kina, bywa ślepa. "Big Love" to film nakręcony z potrzeby serca (żeby nie powiedzieć – w afekcie), a jednak zrealizowany tak nieudolnie, że ani nie przyśpiesza pulsu, ani nie rozmiękcza nóg. Życzyłbym Barbarze Białowąs, żeby dziesiąta z Muz odwzajemniła jej uczucie. W przeciwnym razie reżyserka będzie "uwodzić" nas dalej. Z równie mizernym skutkiem.

Nie wiem, od czego zacząć. Jeśli od realizacyjnych pryncypiów, czyli aktorstwa, reżyserii, zdjęć i montażu, to nie starczy czasu. Jeśli od scenariuszowych i konstrukcyjnych detali, logiki wydarzeń i zachowań bohaterów, zabraknie miejsca. Jeśli od pisanych wielką literą abstrakcji, o których w promującej film piosence śpiewa Ada Szulc, to sami najlepiej ocenicie szerokość horyzontów reżyserki. W dobie ustawicznie podnoszonych głosów o renesansie polskiego kina "Big Love" jawi się jako potwór z szafy (albo, z racji gatunkowej orientacji utworu, spod łóżka) – film zanurzony w przeszłości, o której wolelibyśmy zapomnieć. Opowiedziany językiem, którym wstyd już opowiadać, prawiący banały, których nie sposób już słuchać. Stawiający w centrum nie bohaterów, ale jakieś koszmarne klisze z prasy młodzieżowej, i to tej z czasów raczkującej demokracji.   

Część fabuły opowiedziana jest już w tytule, reszty dowiecie się z plakatu – tyle że drapieżny wzrok spoglądającej zeń bohaterki to fałszywy trop. Z początku to On, dwudziestotrzyletni Maciek, jest mroczny i pociągający, Ona zaś, szesnastoletnia Emilka – posłuszna i nieopierzona. Zanim role się odwrócą, a ekranowa miłość osiągnie punkt wrzenia, mamy love story jak z piosenki Myslovitz: szaloną jazdę od prawego do lewego po wiejskich drogach, wodne szaleństwa przy świetle księżyca, szczeniacki wandalizm na blokowiskach i seks rodem z listów do "Bravo".

Zanurzona w telewizji śniadaniowej i programach interwencyjnych wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Podrzuca reżyserce kolejne pomysły. Czego tutaj nie ma: wizja lokalna i rockowe koncerty, psycholog-mędrzec i więzień-szaleniec, studio tatuażu i instytut biochemii, pistolet z tłumikiem i usta z błyszczykiem. Wątki zaczynają się i za chwilę zostają urwane, postaci są wprowadzone, by już w kolejnej scenie stracić na znaczeniu. Ekspozycja nie istnieje, zawiązanie akcji łatwo przegapić – konia z rzędem temu, kto będzie w stanie choć pobieżnie zrekonstruować istotne dla psychologicznej warstwy filmu losy Maćka do momentu poznania Emilki.

Wcielająca się w nastolatkę Aleksandra Hamkało (któż rozpozna w niej rezolutną dziewczynkę ze świetnego filmu Jarosława Marszewskiego "Jutro będzie niebo"?) ma urodę licealistki i temperament wampa. Kamera ją uwielbia, co wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z jej powierzchownością. Aktorka, wyrażająca się w filmie z manierą, która zapewne podzieli publiczność, ma potencjał, by wyartykułować potrzeby zagubionej dziewczyny – te seksualne i te duchowe. Cały wysiłek idzie jednak na marne, gdyż postać, która została dla niej napisana, jest płaska jak kartka papieru.

Antoni Pawlicki wydaje się o klasę gorszy. Po pierwsze, do swojej roli nie pasuje fizycznie. Kiedyś Sławomir Fabicki obsadził go w roli chłopaka z problemami w "Z odzysku", ale to było inne kino. Potem zaczął coraz częściej grywać dziarskich skautów, ganiających po międzywojennych uliczkach z torbą zaciągniętą "na szagę". Białowąs zaś nie wykonała żadnej pracy, by ułatwić mu powrót do emploi bad boya.

Po drugie, ma młody aktor problemy z wyczuciem filmowej konwencji, czemu trudno się dziwić, bo takowa nie istnieje. I o ile Hamkało próbuje ukręcić z piasku bicz i jakoś swoją bohaterkę pogłębić, Pawlicki nieświadomie zwraca się w stronę autopastiszu. Swoją postać "ogrywa" dwiema minami i dwoma stylami: albo zbity pies, oczy jak pięciozłotówki, miękki głos i pochylona głowa, albo skóra, fura i zaciśnięte pięści. Nic dziwnego, że w ekranową chemię między bohaterami trzeba wierzyć na słowo.

Podobny dysonans wprowadzają sceny erotyczne. Filmowy seks jest nudny, bo ma tylko dwa oblicza, wyznaczające granicę inscenizacyjnych umiejętności reżyserki: albo ars erotica na pełnych zbliżeniach, w skąpanych słońcem kadrach i z tylną projekcją w gratisie, albo podglądactwo "zza węgła" stylizowane na społeczny realizm. Ponadto, mamy tu trzy stopnie upodlenia bohaterki, za które jakaś publicystyczna ultraprawica mogłaby dorzucić pewnie i ze dwie "gwiazdki" (pocałunek lesbijski, seks grupowy i – nie ma zmiłuj – marnotrawstwo polskiej wódki) oraz tezę (chyba antymieszczańską, ale nie jestem pewien), którą ciężko znieść na trzeźwo: otóż love, nawet to biggest, kończy się tam, gdzie zaczyna się life.

Finał, w którym bohaterka zwraca się bezpośrednio do widza i zachęca go, by "wyluzował", jest gwoździem do trumny całego przedsięwzięcia. Białowąs chciałaby asekurancko unieważnić wszystko, co widzieliśmy, wziąć swój film w cudzysłów zbawiennej ironii. Poniewczasie. Nie zapomnimy o Emilce i Maćku. Taka miłość zdarza się raz na całe życie.
1 10 6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Miłość - najbardziej wytarty i wyblakły temat dzisiejszej kultury. Przewałkowany na wszystkie możliwe... czytaj więcej
Fabuła rozpoczyna się od miłości szalonej i niewinnej, od pierwszych uniesień i wzlotów miłosnych.... czytaj więcej
Pani reżyser Barbara Białowąs broniła swego debiutu nieco nieudolnie, ale bardzo zaciekle. "Big... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones