Recenzja filmu

Ed Wood (1994)
Tim Burton
Johnny Depp
Martin Landau

Uczeń przerósł mistrza

Po długich poszukiwaniach film znalazłam i... zostałam oczarowana. Jedyne, czego żałuję, to fakt, że nie widziałam filmów Wooda ani w całości żadnego filmu z Lugosim, naprawdę bardzo nad tym
Po długich poszukiwaniach film znalazłam i... zostałam oczarowana. Jedyne, czego żałuję, to fakt, że nie widziałam filmów Wooda ani w całości żadnego filmu z Lugosim, naprawdę bardzo nad tym ubolewam, bo obaj byli wybitnie interesującymi postaciami ówczesnego kina. Nawet jeśli niekoniecznie genialnymi (jak Wood), to jednak o doprawdy niezwykłej osobowości i życiorysie. W końcu niewielu twórców nosiło zaszczytny tytuł najgorszego z reżyserów. Mam nadzieję, że kiedyś taką okazję będę mieć i w końcu zapoznam się bliżej z jego dorobkiem, jak i Lugosiego, który jest prawdziwie intrygującą legendą kina. Sama tylko anegdota Vincenta Price'a mówi sama za siebie. Price twierdzi, że gdy wraz z Peterem Lorrem wzięli udział w pogrzebie Beli Lugosiego i gdy zobaczyli go złożonego w trumnie w przebraniu Drakuli, Lorre ponoć powiedział: "Może jednak należałoby przebić jego serce kołkiem? Tak na wszelki wypadek". Trudno o bardziej trafne podsumowanie. Biografia być może jednego z najbardziej rozpoznawalnych twórców w historii, podpisana przez wielkiego fana twórczości Eda Wooda, mojego ulubionego Tima Burtona (jego "Marsjanie atakują!" to pastiszowe potraktowanie "Planu dziewięć z kosmosu"), od pierwszej sceny pochłonęła mnie bez reszty. Pierwsze charakterystyczne dźwięki na wstępie i już wiedziałam, że będzie to coś niebanalnego i niemożliwie burtonowskiego (choć to pierwszy film Burtona, do którego muzyki nie napisał Danny Elfman, a równie zaskakujący Howard Shore). Jest błyskotliwy czarny humor w najlepszym wydaniu, fenomenalny scenariusz, doskonałe aktorstwo. Nie mogę tego z czystym sumieniem powiedzieć, ale na podstawie tego wszystkiego, czego naczytałam się o Woodzie i jego czasach oraz w oparciu o kilka fragmentów filmów mogę stwierdzić, że tej niezwykłej osobowości Burton oddał hołd w wydaniu doskonale odzwierciedlającym mroczny i mocno groteskowy klimat jego "dzieł" i wielką miłość do kina, choć według wielu tragiczną w skutkach. Pomimo iż reżyser zdobył się na lekkie podkolorowanie historii, na pewno mu nie będę tego wyrzucać, bo robił to w jak najlepszej wierze, tzn. by wszystko to perfekcyjnie podpiąć pod swoje wyobrażenie i artystyczny zamysł. Zresztą jemu wszystko wybaczę. Dopatrzyłam się i tak marginalnych tylko przemalowań w biografiach bohaterów. Przykładowo, Lugosi w filmie bardzo się wścieka o popularność Borisa Karloffa, który ówcześnie znacznie górował nad swym kolegą po fachu jeśli chodzi o liczbę fanów, jak i przychylność producentów. Tymczasem w rzeczywistości panowie mieli do siebie raczej neutralny, a na pewno nie wrogi stosunek, więc pewnie nie byli zażartymi konkurentami na arenie filmów grozy lat 30. i 40. W każdym razie filmowy Lugosi to jedna z najlepszych kreacji, jakie widziałam do tej pory. Martin Landau jest niesamowity! Smutny, rozgoryczony, ale jednak wciąż pełen wigoru i potrafiący zahipnotyzować ("Vampira... Come to me..."). Nawet Deppa przyćmiewa, który jednak daleko w tyle nie zostaje, bo szarżuje równie ostro z charakterystycznym dla siebie komediowym zacięciem. Ciekawe, czy Ed Wood takim właśnie lekko zwariowanym człowiekiem był, bardzo "specyficznym w obyciu"? Na pewno miał swój świat, jak to mawiają. No, ale ja nie wiem, czy Deppowski Wood nie jest przygrubą krechą rysowany, bo samego reżysera nie widziałam tak naprawdę w żadnym filmie, a jedynie w krótkich dokumentach ku czci jego osoby. Ma Depp więc tutaj swoje sceny-perełki, gdzie Ed Wood prezentuje się jako nieco naiwny, mocno zdziwaczały, ale całkiem sympatyczny typ. Jedną z ciekawszych scen jest kręcenie autobiograficznego "Glen czy Glenda" Wooda, w którym główny bohater (grany pierwotnie również przez Wooda) wyznaje swojej żonie i wszystkim dookoła, że... lubi nosić damskie ciuszki. Mało który aktor współczesnego kina, w takim stopniu jak Johnny Depp, potrafi ukazać zniewieściałą stronę męskiej natury, nie popadając przy tym w żenującą parodię. Robi to z wdziękiem i gracją, które doskonale charakteryzowały jego bohatera, nawet jeśli wskutek tak wielkiej filmowej pasji, jaka nie opuszczała najgorszego z reżyserów do samego końca (co ciekawe, u schyłku swojej kariery zajął się reżyserią filmów porno), powstawały tak toporne dzieła. Podsumowując, muszę się powtórzyć, ale Tim Burton jest chyba jedynym takim twórcą kina, którego niepowtarzalny i niesamowity styl i geniusz za każdym razem odkrywam, jakbym robiła to po raz pierwszy. Z każdym kolejnym filmem zakochuję się w nim na nowo, a ten nie jest wyjątkiem. Poszczególne sceny potrafię powtarzać sobie po kilka razy, bo dzieło Burtona jest istną kopalnią perełek. Gdyby nie powstał "Edward Nożycoręki", mogłabym uznać, że jest to najlepsze dzieło gotyckiego mistrza. Przepraszam bardzo, arcydzieło.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Aktorzy dosłownie z ulicy, nieuznawanie dubli, kartonowe scenografie trzymające się na słowo honoru,... czytaj więcej