Spokojne ulice przedmieść. Szarzy obywatele, dla których urozmaiceniem jest nowy sąsiad albo możliwość organizowania się w komitety "przeciw". Ludzie pogodzeni ze swoim losem, a jednak
Spokojne ulice przedmieść. Szarzy obywatele, dla których urozmaiceniem jest nowy sąsiad albo możliwość organizowania się w komitety "przeciw". Ludzie pogodzeni ze swoim losem, a jednak przemycający do życia swoje małe, czasem wstydliwe, przyjemności. I dwie osoby, których takie substytuty, "lizanie lizaków przez szybkę", nie zadowalają, którzy chcą poczuć ich prawdziwy smak. Wolno im czy nie? Ten film o (nie)realizowaniu marzeń rozczarował mnie. Zwłaszcza po tylu zachwytach wokoło, włącznie nawet ze zdziwieniem, że film został pominięty przy rozdawaniu Oscarów. Film jest przecież w sumie... banalny. A najjaskrawszym tego przykładem jest scena, gdy Sarah interpretuje postawę pani Bovary, mówiąc o schwytaniu w szpony monotonii i rutyny i odwadze przeciwstawienia się prowincjonalnym powinnościom. Zupełnie nie widzę sensu takiej nachalnej retoryki i łopatologicznie przeprowadzonej paraleli. Nuda egzystencji, sztampa, skrywane dziwactwa, pragnienie zmiany - przecież to wszystko już było! "American Beauty", "Mała Miss", "Happiness" czy "Opowiadanie" Solondza, "Fucking Amal" i "Godziny". A film Fielda niczym się nie wyróżnia, mówi wprost, korzysta z dość ogranego repertuaru artystycznych środków wyrazu, łącznie z melodramatycznym finałem. Niechętnie przyjmuję też tezę, zasygnalizowaną w tytule. Osobiście nie czuję się uprawniona do oceny i diagnozowania życiowych postaw i wyborów. Dlaczego tak często z pozycji ludzi, którym w życiu się powiodło, uznajemy za właściwe deprecjonowanie czyichś słabości, nazywając je np. niedojrzałością emocjonalną? Dlaczego tak łatwo przyczepiamy etykietki, klasyfikując ludzi zgodnie z własnym światopoglądem? Field, mimo iż zdaje się sekundować bohaterom w ich poczynaniach, że ośmiesza małomiasteczkowe postawy i ludzkie uprzedzenia, to jednak w finale nie oszczędza także naszej dwójki. Pokazuje, że nie są gotowi na zmianę. Czy chce nam uświadomić, że marzyć i zmieniać życia jednak nie warto? To jest dla mnie teza nie do zaakceptowania. Tak samo jak zdająca się wyłaniać z całego filmu konkluzja, że takie "małe tęsknoty" winny pozostać w sferze tęsknot, a chęć ich realizacji to swego rodzaju zachcianka na podobieństwo dziecięcego kaprysu o gwiazdkę z nieba. To tylko kaprys, manifestacja waszej niedojrzałości, zaciśnijcie zęby i przetrwajcie, a potem cieszcie się tym, co macie - poucza nas Field pod koniec. Zdaje się traktować swoich bohaterów protekcjonalnie, obserwować ich jak Wielki Brat, z góry wiedząc, co z tej ich szamotaniny wyniknie, a dystans do wydarzeń podkreśla jeszcze głos narratora z offu. Bohaterowie to marionetki, które na odmianę swego losu nie mają szans ani nawet do tego prawa. Sposób ukazania niemożności i bezsilności ludzi uwikłanych w szarą codzienność jest może i wiarygodny, ale ten protekcjonalny ton opowieści, ta irytująca pobłażliwość, z jaką narrator komentuje poczynania bohaterów, właśnie tak, jakby był rodzicem, obserwującym swoje zbuntowane dziecko, jest dla mnie nie do przyjęcia. Cenię twórców, którzy, dostrzegając ludzkie słabości i wady, portretują ich mimo wszystko z sympatią i bez ferowania wyroków.