Recenzja filmu

Summer Camp (2015)
Alberto Marini
Diego Boneta
Jocelin Donahue

Wiele hałasu po nic

Kto obejrzał choć dwa amerykańskie slashery, doskonale zna bohaterów "Summer Camp": przystojnego cwaniaczka wypatrującego erotycznych podbojów, jego kolegę-okularnika, równą dziewczynę z
W scenie otwierającej film Alberto Mariniego urodziwa brunetka z zasłoniętymi oczami i skrępowanymi rękami biegnie przez las. Zdyszana i przerażona omija kolejne przeszkody podstępnie wyrastające na trasie jej biegu. I gdy wydaje się, że oto włoski reżyser już w pierwszej minucie wrzucił nas w sam środek dramatycznej sceny, ten zapala światło, zatrzymuje kamerę i każe ochłonąć. Na prawdziwe pościgi przyjdzie nam jeszcze poczekać, a obserwowana ucieczka to jedynie gra w zaufanie mająca zintegrować czworo studentów, którzy za kilka dni na hiszpańskiej prowincji będą uczyć dzieci języka angielskiego, przy okazji walcząc z wirusem zmieniającym ludzi w żądne krwi zombie. 



Otwierająca "Summer Camp" scena jest znamienna dla całego filmu Mariniego, który w swym debiucie co chwilę obiecuje widzowi więcej, niż jest w stanie dać. Zaprasza nas na żwawy horror, ale jego film szybko traci tempo; obiecuje ironiczną grę konwencji, ale brakuje mu reżyserskiej samoświadomości; próbuje szkicować psychologiczne portrety bohaterów, ale koniec końców sięga po postaci z hollywoodzkiego katalogu i filmowe półprodukty, które łączy ze sobą w mechaniczny sposób. 

Kto obejrzał choć dwa amerykańskie slashery, doskonale zna bohaterów "Summer Camp": przystojnego cwaniaczka (Andrés Velencoso) wypatrującego erotycznych podbojów, jego kolegę-okularnika (Diego Boneta), równą dziewczynę z sąsiedztwa (Maiara Walsh) i śliczną idiotkę (Jocelin Donahue), która na wycieczkę do leśnej dziczy zabiera trzy pary szpilek. Włoski reżyser nawet nie próbuje przełamywać gatunkowych schematów, a jego jedyną ambicją jest sprawne przeprowadzenie widza po ścieżkach, którymi wcześniej prowadzili go inni twórcy. 

   

Jednak największym problemem "Summer Camp" jest nie brak oryginalności, ale niekonsekwencja reżysera i scenariuszowe niedoróbki. Zasadą rządzącą filmem Mariniego jest stare dobre "deus ex machina". Filmowe zombie zwykle zachowują się jak Diabeł Tasmański na dopalaczach – biegają po lesie, ślepo szukając swych kolejnych ofiar, ale gdy to dla Mariniego wygodne, naraz stają się uważnymi łowcami, bezbłędnie analizującymi sytuację i wyciągającymi wnioski. Włoski debiutant nie widzi też problemu w tym, by w trakcie dynamicznej sekwencji pościgów, niemal zupełnie zatrzymać filmową akcję i dać bohaterom czas na naukowe śledztwo godne animowanych przygód Scooby'ego Doo. 

Wszystko to sprawia, że "Summer Camp" zamiast grozy z czasem budzi śmiech. Tym bardziej zasłużony, że reżyser uparcie i do znudzenia powtarza te same inscenizacyjne chwyty, a filmową grozę utożsamia z szybkimi szwenkami kamery prześlizgującymi się po niedoświetlonej scenografii i dużą ilością jęków i krzyków wydobywających się z kinowych głośników. 
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zbliżają się wakacje. Do El Buho – położonej opodal Barcelony, na wpół zrujnowanej willi,... czytaj więcej