Zagrajmy w "Tyrion mówi"

"Destiny" to gra, w którą wpompowano 500 milionów dolarów. Od pierwszego teasera przedstawiała się jako rewolucja w gatunku FPS i coś, w co zagrać musi każdy. Gdy jednak opadły już kurz i emocje,
"Destiny" to gra, w którą wpompowano 500 milionów dolarów. Od pierwszego teasera przedstawiała się jako rewolucja w gatunku FPS i coś, w co zagrać musi każdy. Gdy jednak opadły już kurz i emocje, okazało się, że wcale nie jest tak różowo. 



Ocenianie "Destiny" może przypominać rozterki Hamleta. Bungie upakowało w grze masę świetnych rzeczy, ale przykryło je równie wielką stertą idiotyzmów i lenistwa. Po zagraniu w wersję beta byłem nastawiony bardzo pozytywnie do tej produkcji. Całkiem ciekawy zarys fabularny, kilka sprawnych misji na zdewastowanym kosmodromie gdzieś w Rosji, fantastyczny tryb multiplayer z nieco staroświeckim szlifem. Okazało się jednak, że pełna wersja gry oferuje niewiele więcej różnorodności w zakresie rozgrywki, zwłaszcza tej dla jednego czy kilku współpracujących ze sobą graczy.



Powiedzieć, że "Destiny" ma otwartą narrację, to nic nie powiedzieć. Nasz bohater to Strażnik, który działa wedle rozkazów Mówcy, który z kolei interpretuje polecenia Wędrowca. Walczymy z Ciemnością. Brakuje jeszcze tego, żeby nasz karabin nazywał się Karabinem, a wrogowie Wrogami... Cała fabuła to niestety ledwie maźnięty szkic jakichś wydarzeń. Oczywiście rodzą się nieuchronne pytania: czym jest Wędrowiec? Ciemność? Dlaczego świat upadł? Skąd wzięły się trzy grywalne rasy w grze? Dlaczego wrogowie do nas strzelają (poza tym, że ewidentnie są przeciwnikami)? Czemu grzecznie słuchamy latającego Tyriona Lannistera?



Gra nie odpowiada na te pytania wprost, ale jeśli liczycie na subtelności rodem z "Dark Souls", srogo się zawiedziecie. Jedyną formą dopowiedzenia są karty Grimoire, czyli swego rodzaju encyklopedii świata "Destiny". Żeby było bardziej absurdalnie, nie mamy do nich dostępu z poziomu gry. Musimy wejść na stronę Bungie i dopiero tam poczytamy głodne kawałki o wrogich stworzeniach czy historyjki rodem ze sci-fi lat 50.

Jest to w pewien sposób przykre. Choć spora grupa graczy zaczęła tworzyć niesamowite historie, w których np. to my jesteśmy Ciemnością i złem, nie da się ukryć, że "Destiny" fabularnie leży i kwiczy. Nie na tym polega robota dewelopera, żeby dać graczom zarys i patrzeć, jak się z tym bawią. Istnieje możliwość, całkiem prawdopodobna, że "Destiny" w obecnym stanie to tylko początek gry, która – niczym MMORPG – będzie rozwijana przez lata. Różnica jest jednak ilościowa. MMO już na początku dają do rąk spory plac zabaw. "Destiny" to maleńka piaskownica, w której nie ma ani grabek, ani łopatki.



Większość tych problemów znika, gdy tylko zaczniemy strzelać. Bungie to weterani FPS, więc nic dziwnego, że ich nowa gra to takie Halo bez Halo. Model strzelania jest perfekcyjny i jednocześnie bardzo sprytny. Gdy tylko wybieramy jakąś misję, momentalnie przestaje mieć znaczenie marudzenie Tyriona za uchem i to, czy mamy strzelać do Vex (maszyny) czy Cabal (Wojownicy żywcem wyjęci ze świata W40K). Przy tym od razu czuje się, że np. scout rifles nie są dla nas i lepiej bawić się wielkimi pistoletami. Niżej podpisany preferuje auto rifles, czyli karabiny maszynowe, ale tylko takie, które bardzo szybko wypluwają serie pocisków. Po prostu tak lepiej się gra. Niektórzy gracze biegają wyłącznie z karabinami pulsacyjnymi. Niezależnie jednak od preferencji, ze wszystkich broni strzela się znakomicie, czego prawdziwym testem jest – jak zawsze – tryb multiplayer.



I to tak naprawdę multiplayer jest tym, co może przytrzymać przy "Destiny" na dłużej. Misje dla jednego gracza szybko robią się nieco drętwe, zaś tzw. Strike czyli minirajdy borykają się z jednym poważnym problemem. Bossowie w "Destiny" to typowe pochłaniacze pocisków. Z jednym z nich razem z dwoma kolegami z drużyny walczyłem dobre 20 minut. I nie jest tak, że zmienia się środowisko walki czy boss ma kilka faz. Po prostu trzeba pruć w jedno miejsce, jakby było Boże Narodzenie i mieć nadzieję, że koledzy z drużyny nie padną. Na tle tych dość miałkich kawałków multiplayer to prawdziwa perełka. Zachowujemy w nim nasz poziom doświadczenia i umiejętności, ale ignorowane są statystyki broni. Po prostu – karabiny to karabiny, pistolety to pistolety. I czy to Control, który polega na przejmowaniu i utrzymywaniu punktów na mapie czy np. Clash (drużynowy deathmatch), zabawa jest doskonała. 



Wizualnie "Destiny" prezentuje sie wręcz olśniewająco. Niezależnie od tego, czy zawędrujemy do dżungli i ruin na Wenus, czy będziemy przedzierać się przez pustynie na Marsie, większość widoków zapiera dech w piersiach. Równie dopracowana jest strona audio. Co prawda można by zażyczyć sobie, by Peter Dinklage wkładał nieco więcej emocji w głos Ghosta, ale być może był zmęczony "Grą o tron"...

Ocena "Destiny" to sprawa dość bolesna. Jestem w stanie wybaczyć tej grze naprawdę wiele, głównie dlatego, że multiplayerowe mecze to prawdziwa rzeź. Do tego strzelanie jako takie, które daje masę radości. Blask tych dwóch elementów rozgrywki gaśnie nieco, gdy pomyślimy o nędznej fabule, w której robotę odwalają gracze czy o przeciwnikach, których widzieliśmy już w tysiącu innych gier. Czy warto zatem zagrać w "Destiny"? Zdecydowanie tak, ale nie nastawiajmy się na rewolucję, jakiej mogliśmy się spodziewać.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones