Recenzja filmu

#WSZYSTKOGRA (2016)
Agnieszka Glińska
Kinga Preis
Eliza Rycembel

Zakładniczki pomysłu

Siłą "#Wszystkogra" są jego bohaterki. Film jest opowieścią o trzech pokoleniach kobiet. Dawno w polskim kinie nie zobaczyłem na raz tylu równie interesujących postaci kobiecych. Babcia, matka,
Co zrobić, kiedy pierwotny pomysł zaczyna ewoluować nie w tę stronę, co trzeba? Można pójść za historią i zignorować złożone wcześniej obietnice. Można też spróbować na siłę wcisnąć powstającą opowieść we wcześniej przygotowane ramy. Za pierwszym rozwiązaniem stoją racje artystyczne. Za drugim finansowe. Przed takim właśnie dylematem stanęła Agnieszka Glińska. Realizując "#Wszystkogra", spróbowała pogodzić fabułę z zamysłem, który miał z filmu uczynić komercyjny hit. Kino jest jednak okrutne i łatwo kompromisów nie przyjmuje. Dlatego też dzieło Glińskiej zawodzi. Choć sukces był na wyciągnięcie ręki.



Siłą "#Wszystkogra" są jego bohaterki. Film jest opowieścią o trzech pokoleniach kobiet. Dawno w polskim kinie nie zobaczyłem na raz tylu równie interesujących postaci kobiecych. Babcia, matka, córka – wszystkie są osobami "charakternymi". Kiedy reżyserka przystaje na chwilę i zaczyna się im przyglądać, rodzi się opowieść, która z powodzeniem mogłaby konkurować z najlepszymi sundance'owymi tytułami. Bohaterki łączą w sobie ciepło i wyraziste poglądy z nutą ekscentryzmu i niebanalności. Kiedy kłócą się ze sobą lub pocieszają, jest w tych relacjach dużo autentyczności. Mógłbym oglądać je w nieskończoność. Glińska zdaje się intuicyjnie rozumieć to, co w polskim kinie jest wciąż rzadkością – postać musi istnieć dla siebie, mieć swoje życie, a nie być awatarem idei.

W takim podejściu wspierają reżyserkę trzy gwiazdy filmu: Stanisława Celińska, Kinga Preis i Eliza Rycembel. Jakże pięknie, jak naturalnie odgrywają swoje bohaterki! Z łatwością zapomina się, że nie są to postaci z krwi i kości. Kiedy Celińska odgrywa upór babki zrodzony z bagażu wspomnień, to chce się jej kibicować z całego serca. Gdy widzimy zmęczoną konsekwencjami swoich decyzji Preis, to w sercu rodzi się przemożna chęć pocieszenia. I chętnie towarzyszymy Rycembel w odkrywaniu wszystkich barw świata "dorosłych".

Niestety to, co powinno wypełniać film po brzegi, zostało w "#Wszystkogra" sprowadzone do krótkich epizodów. Bohaterki są zakładnikami nadrzędnego pomysłu, którym jest "robienie musicalu". Ich historia istnieje wyłącznie jako potencjał, którego sygnały przebija się w rozsianych po całym filmie krótkich impresjach. Reszta energii twórczej marnowana jest na muzyczne wtręty, zabawy formalne, powierzchowne eksperymenty. Niczym zawieszone u szyi kamienie ciągną one to, co w filmie najlepsze, na muliste dno pretensjonalności.

Pierwszym kamieniem są same piosenki. W dobrym musicalu stanowią one integralną część opowieści, rozwijają ją lub stanowią emocjonalne markery umożliwiające widzom przeniknięcie do intymnego świata bohaterów. Wydaje się, że u Glińskiej nie było żadnego wyboru utworów, że jest to kompilacja przypadkowych piosenek, których zbieżność z tym, co akurat dzieje się na ekranie, często jest bardzo umowna. Muzyka istnieje zatem obok bohaterek, zabierając im bezcenny czas ekranowy. Straszliwą tego konsekwencją jest brak miejsca na właściwe rozwinięcie wszystkich wątków. Reżyserka posuwa się więc do karkołomnych skrótów myślowych. To zaś rodzi wrażenie, że z filmu wycięto co najmniej 30-40 minut kluczowego materiału. Widać to chociażby na przykładzie wątku Romy i Staszka (Sebastian Fabijański). Między "zakochaniem się" pod latarnią (która też domagała się więcej czasu) a tańcem na Moście Gdańskim brakuje co najmniej dwóch scen, które zbudowałyby relację między dwojgiem bohaterów. Postać graną przez Fabijańskiego tak zmarnowano, że gdyby ją w ogóle usunąć, nikt nie poczułby, że kogoś brakuje. A przecież to jeden z – nominalnie – najważniejszych wątków. Podobnie zaskakują niezrozumiałe decyzje reżyserki, która potrafi ni stąd ni zowąd zatrzymać się na postaci niemającej żadnego znaczenia fabularnego, a robi to tylko dlatego że grana jest przez w miarę rozpoznawalnego aktora.
   


Drugim kamieniem jest forma muzycznych fragmentów. Glińska wprowadza w tej kwestii różne zabawy: a to dorzuca animację, a to pozwala, by bohaterom towarzyszyli muzycy, parę razy przełamuje nawet "czwartą ścianę". Takie rozwiązania same w sobie nie są złe i w niejednym filmie stanowiłyby sporą wartość dodaną. W tym przypadku przypominają jednak próbę gaszenia pożaru przy pomocy benzyny. Rozsadzają wewnętrzną spójność, tworząc równoległe wymiary narracyjne – elementy muzyczne zamiast uzupełniać resztę opowieści, walczą z nią o uwagę widza.

Trzecim kamieniem jest brak pomysłu na finał. To, co stanowi punkt kulminacyjny "#Wszystkogra", jest drugą najbardziej groteskową sekwencją, jaką widziałem w tym roku w kinie (bezkonkurencyjna jest w tym aspekcie "Gejsza"). Dziwaczną grę, której oddaje się dwoje bohaterów może udałoby się usprawiedliwić, gdyby film był komedią absurdu. Ale film Glińskiej nigdy granicy abstrakcji nie przekracza, dlatego też końcówka budzi tak duży niedosyt.

I gdyby nie dzielne, wspaniałe bohaterki, te trzy kamienie doprowadziłyby całość do katastrofy. W efekcie "#Wszystkogra" rozczarowuje nie za sprawą wad, ale z powodu zaprzepaszczonej szansy.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zaintrygowana skrajnymi recenzjami "pierwszego polskiego musicalu" przekraczam próg kinowej sali. Siadam... czytaj więcej