Recenzja filmu

Dwie kobiety (2017)
Martin Provost
Catherine Deneuve
Catherine Frot

Zasada przyjemności

Na pierwszy plan wysuwa się za to idea wiecznego powrotu: mamy znajomą historię, znajome relacje, przeciętne emocje i empikową filozofię – nie taką z najbardziej eksponowanych półek na parterze,
Catherine Deneuve i Catherine Frot – dwie Katarzyny i dwie tytanki francuskiego kina na jednym, (dla nich zbyt) ciasnym ekranie. Wyjścia też są dwa: będzie z tego albo totalna ramota, albo wybitny teatr. Jako wielką niewiadomą trzeba jeszcze dodać miłość Francuzów do mdławych mieszczańskich nowelek, w których całe rodziny – podejrzewam, że także większe zbiorowości – przechodzą katharsis za sprawą kontemplacji zabytków kultury, muzyki poważnej i diety winno-serowej. W najnowszym filmie Martina Provosta poetyka "kina papy" – tak o tradycji i normie wyrażali się Nowofalowcy – szczęśliwie zatrzymuje się w pół drogi, osiągając bezpieczne rejestry "gdzieśtampośrodkizmu". Na pierwszy plan wysuwa się za to idea wiecznego powrotu: mamy znajomą historię, znajome relacje, przeciętne emocje i empikową filozofię – nie taką z najbardziej eksponowanych półek na parterze, ale z poradników ukrytych gdzieś między brokatem w tubkach a Dostojewskim. Nic dziwnego, że w zachodniej prasie "Dwie kobiety" to "delikatność", "subtelność" i "oszczędność". Gdyby nie aktorska siła dwóch Katarzyn, obrazy Provosta najpewniej rozpłynęłyby się w powietrzu chwilę po seansie. 



Reżyser postawił na konfrontację radykalnie odmiennych osobowości – jak to w kinie "subtelnym" i "życiowym" bywa. Frot gra Claire, kobietę zachowawczą i zamkniętą w sobie, uwikłaną w mieszczańskie konwenanse, a jednocześnie skromną i – w tym przypadku pasuje jak ulał – zwyczajnie dobrą. Bohaterkę poznajemy na życiowym rozdrożu – spodziewa się utraty pracy, nie ma stałego partnera, dorosły syn podejmuje "nieodpowiedzialne" decyzje, i właśnie w tym kryzysowym momencie na scenę wchodzi Deneuve, cała na biało. Beatrice – dawna kochanka ojca Claire, a obecnie żywiołowa starsza pani – to w istocie uosobienie cielesnego głodu życia: odrzucając wszelkie formy stabilizacji, podporządkowała własną egzystencję zasadzie przyjemności: przygodnym związkom, hazardowi, pieniądzom zarabianym i od razu wydawanym na drogie restauracje, seks i alkohol. Teraz – z diagnozą guza mózgu – puka do Claire jak do przyjaciółki i powiernicy, chociaż kobiety rozstały się kilkadziesiąt lat wcześniej w wielkiej niezgodzie i atmosferze skandalu. Starsza pani nie przychodzi jednak skruszona – jej dewizą – jak za młodu – pozostaje cytat z Edith Piaf: "Żyłam, jak chciałam i niczego nie żałuję". Dla Claire jest to wskazówka, żeby Beatrice trzymać na dystans. Wiadomo jednak, że w przypadku takich nagłych rodzinnych "zejść" górę bierze w końcu podszyta nostalgią ciekawość.



W pierwszej połowie filmu – zdecydowanie lepszej – obserwujemy więc zawiązywanie się nici porozumienia: od szyderstw, nieskrywanego żalu i dystansu aż po narodziny wzajemnej fascynacji. To etap damsko-damskiej przyjaźni i trzeba oddać Provostowi, że sportretował go w całkiem przekonujący sposób, w kluczu podobnym do polskiego "małego realizmu". Jest to również jeden z rzadkich przypadków kina, które w centrum uwagi stawia więź łączącą kobiety w jesieni życia i jednocześnie tej więzi nie infantylizuje – próżno szukać tutaj klisz "sprośnych mamusiek" czy "napalonych staruch", z kolei mężczyźni pozostają zdecydowanie na peryferiach obrazu, w większości raczej delikatni i nieporadni, a nie dominujący. Druga połowa filmu – i piszę to z nieskrywanym smutkiem – składa tę z trudem wypracowaną "oszczędność" na ołtarzu klarownego przesłania: przyjaźń kobiet otwarcie zmierza w kierunku twardej relacji matka-córka, z dwutonowym bagażem pouczeń, mądrości życiowych i nostalgii. Ma być filozoficznie, ale jednak z grubej rury: ciesz się życiem, nie bój się ciała, bo za chwilę materia się skończy i zostanie tylko trup. Rzeka płynie. Dąb rośnie. Dziecko się rodzi, starzec umiera. 

Provostowi i takiej popfilozofii mało: filmowe dno "okleja"  jeszcze wyświechtanym motywem starcia tradycji – bliskiej życiu, ciału, naturze, miłości – z technologicznym Molochem, który sprowadza ludzką istotę do kategorii zasobu. Tę pierwszą, jasną siłę reprezentuje Claire-położna: w pełni oddana swojej "misji", dostrzegająca w porodzie cud metafizyki i indywidualny przypadek, element "kręgu życia". W postać szatana wciela się z kolei nowoczesny szpital, nastawiony na wyniki, statystyki, ruch i przemiał "ludzkiego materiału". Sterylne białe kitle i zimna stal muszą oczywiście przegrać z pomidorami z przydomowego ogródka i seksem na łonie natury, tak jakby banał mógł rozwiązać wszystkie skomplikowane układy i dylematy. W ten sposób dwie tytanki ruchomego obrazu zostają pożarte przez wszechogarniającą, sentymentalną "papę" – trochę na marne idą ich aktorskie talenty. Francuskie kino może dalej toczyć się kołem – jest ser, jest wino, tylko Luwru (ktoś zapomniał wkleić?)  jakoś dziwnie tutaj mało. 
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones