Recenzja filmu

Lubię nietoperze (1985)
Grzegorz Warchoł
Katarzyna Walter
Marek Barbasiewicz

Strachy na Lachy

Horrorem, a generalnie kinem gatunkowym, w Polsce zawsze gardzono, bo nasi filmowcy zajęci byli najpierw opowiadaniem o losach ojczyzny, potem tworzeniem szkoły polskiej, później zaś przeżywali
Horrorem, a generalnie kinem gatunkowym, w Polsce zawsze gardzono, bo nasi filmowcy zajęci byli najpierw opowiadaniem o losach ojczyzny, potem tworzeniem szkoły polskiej, później zaś przeżywali moralny niepokój. Chociaż pierwsze filmy grozy nad Wisłą powstawały jeszcze za czasów kina niemego ("Kochanka Szamoty" z 1927 roku), na kolejne trzeba było czekać niemal 40 lat. Dopiero pod koniec lat 60. powstał cykl etiud "Opowieści niesamowite" w reżyserii m.in. Janusza Majewskiego, który w 1970 roku nakręcił "Lokisa" balansującego na granicy baśni i horroru filmu o księciu będącym dzieckiem kobiety i niedźwiedzia. Dwa lata później powstały: kostiumowy, pełen erotyki i przemocy "Diabeł" Andrzeja Żuławskiego oraz telewizyjny "Drogę w świetle księżyca" Witolda Orzechowskiego o oszalałym, dziewiętnastowiecznym hrabim.

Sytuacja zmieniła się dopiero w latach 80., kiedy horror jako gatunek stał się dobrym alibi dla pokazywania scen nagości (głównie kobiecych ciał) i seksu, bo żeby Polacy nie myśleli o obalaniu władz, pozwolono im na większą swobodę obyczajową. Jakikolwiek erotyzm powiązano wtedy z przemocą: nagie piersi – tak, ale muszą być częścią krwiożerczej wilkołaczycy ("Wilczyca"), uda, jeśli należą do kobiety opętanej ("Widziadło") albo wampirzycy ("Lubię nietoperze"), a pośladki – najlepiej przewidującej tragedie jasnowidzki ("Medium"). W tej dekadzie w kinach pojawiło się aż sześć polskich filmów grozy: oprócz wspomnianych wyżej trzeba tu wymienić: psychologiczny "Labirynt", fantastyczno-naukową "Klątwę doliny węży". Dla telewizji nakręcono zaś "Problem profesora Czelawy" o psychologu starającym się pomóc prześladowanej przez oszpeconego zbira kobiecie.

Główna bohaterka "Lubię nietoperze", piękna Iza (Katarzyna Walter), pije ludzką krew, zabijając swoje ofiary (mężczyzn, oczywiście). Nie jest jednak szczęśliwa z faktu bycia wampirem. Pewnego dnia sprzedaje niezwykły serwis do herbaty własnej roboty (filiżanki zamiast uszek mają skrzydła nietoperza) przystojnemu psychiatrze, doktorowi Rudolfowi Jungowi (Marek Barbasiewicz). Zafascynowana mężczyzną zgłasza się do jego kliniki, żeby ten wyleczył ją z wampiryzmu. Jung nie wierzy jednak w jej "przypadłość". Kobieta robi wszystko, żeby zwrócić na siebie jego uwagę, nie cofa się również przez zabójstwem.

W "Lubię nietoperze" scenarzyści Grzegorz Warchoł i Krystyna Kofta sięgnęli po klasyczną postać z filmów grozy: wampira, nieco jednak naginając jego mitologię, bo znajdując romantyczne lekarstwo na wampiryzm w finale filmu. Na kły Izy trzeba czekać bardzo długo, a kiedy wreszcie pojawiają się w jej uśmiechu na widok maski nosferatu podczas balu, są niestety bardzo, bardzo kiczowate, wręcz kampowe. Ale taka właśnie jest konwencja filmu: horror, który z całych sił udaje, że horrorem nie jest poprzez wszelkie sztuczności i odrealnienia: niemal wszystko jest tu pokazane z przymrużeniem oka, zaczynając od miejsca akcji – miasteczka, w którym mówi się w wielu językach, ale ludzie rozumieją się nawzajem, przez bohaterów (np. nachodzący Izę "sprzedawca śmiechu") aż do rekwizytów w stylu wspomnianego serwisu do kawy z nietoperzowymi skrzydłami.

Grozy w filmie nie ma w ogóle: morderczyni Iza budzi niewątpliwą sympatię widza i ten kibicuje jej w zdobywaniu serca statecznego Rudolfa. Jako wampirzyca nawet specjalnie nie wysysa swoich ofiar, więc nie ma tutaj krwawych, brutalnych scen. Są za to sceny erotyczne w klimacie lat 80. z całym dobrodziejstwem inwentarza.
"Lubię nietoperze" ma swój niezaprzeczalny czar i jako paranormalny romans sprawdza się świetnie, bo przyjemnie, niezobowiązująco się go ogląda. Nie jest to produkcja szeroko znana, a szkoda, bo potraktowana jako swego rodzaju ciekawostka w nadwiślańskim kinie jest warta obejrzenia. To urokliwa opowiastka w stylu odwrotnym do burtonowskiego.

Jeśli ktoś chce być znawcą polskiego horroru, nie jest to trudne. Wystarczy obejrzeć wspomniane wyżej filmy oraz te z lat kolejnych: "Powrót wilczycy", quasi-satanistyczną "Łzę księcia ciemności", telewizyjny eko-horror "Drzewa", niby-slasher "Legendę", "Hienę" i "Porę mroku" (oba pokazujące, że współczesny Śląsk to jednak koszmarne, groźne miejsce). Musi jednak odpowiedzieć sobie na jedno, ważne pytanie: dlaczego polskie filmy grozy nie spełniają swojej podstawowej funkcji? Dlaczego właściwie nie straszą? Aż boję się nad tym zastanawiać. Może straszyć po prostu nie chcą, bo odważnych Lachów straszyć nie warto.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones