Recenzja filmu

Obcy: Przebudzenie (1997)
Jean-Pierre Jeunet
Sigourney Weaver
Winona Ryder

Śmierć legendy, przebudzenie kiczu

W Hollywood nie mają za grosz uczuć i serca. Tak, dokładnie. Zwłaszcza tamtejsza partia rządząca, czyli producenci filmowi, dysponuje wrażliwością na poziomie oscylującym gdzieś pomiędzy kostką
W Hollywood nie mają za grosz uczuć i serca. Tak, dokładnie. Zwłaszcza tamtejsza partia rządząca, czyli producenci filmowi, dysponuje wrażliwością na poziomie oscylującym gdzieś pomiędzy kostką brukową z chodnika a psią kupą stygnącą na tymże chodniku. Nie zrobiła na nich żadnego wrażenia bohaterska śmierć Ellen Ripley, która postanowiła oddać życie, poświęcając się dla bezpieczeństwa ludzkości. Za nic mają, że było to piękne, idealne zwieńczenie wspaniałej sagi. Śmiała wizja reżysera oraz scenarzystów trzeciego "Obcego" przerwała płynącą do ich kieszeni rzekę zielonych papierków, a z tym panowie producenci w żaden sposób nie mogli i nie zamierzali się pogodzić. Żądzą pieniądza ostatecznie zwyciężyła i pięć lat po premierze części trzeciej, a dwieście po wydarzeniach na Fiorinie 161 Ellen Ripley, a wraz z nią najbardziej przerażająca kosmiczna saga w historii kina, zostają przywrócone do życia. Efekty najlepiej byłoby przemilczeć, ale kłóci się to nieco z ideą oraz pisania recenzji, więc cóż… Widzowie i czytelnicy, którzy jak dotąd nie doświadczyli wątpliwej przyjemności obejrzeć opisywanego tutaj filmu, a jednocześnie mają choć trochę oleju w głowie i szczycą się tym, że trudno jest im przełknąć scenariuszowe głupoty, którymi karmią nas twórcy większości współczesnych amerykańskich superprodukcji, niech lepiej odstawią kubki z gorącymi napojami (bywam wredny, ale nie chcę mieć nikogo na sumieniu) i mocniej chwycą się oparć krzeseł bądź foteli.

Porucznik Ellen Ripley, ostatnia ocalała z załogi Nostromo, zostaje przywrócona do życia. A właściwie nie tyle ona sama, co klony wyhodowane z jej cudem ocalałego materiału genetycznego. Mało tego! Owe organiczne kopie mają nie tylko ciało Ripley, ale i jej wspomnienia. Mało tego po raz drugi! Ponieważ w chwili śmierci miała w sobie pasożyta, larwę królowej obcych, klony mają część cech ludzkich, a część należących do obcego gatunku. Wyglądają niczym zwykłe przedstawicielki naszej rasy, jednak potrafią myśleć niczym ci bezwzględni, pochodzący z kosmosu mordercy, charakteryzuje je podobna siła, dzikość i bezwzględność, a w ich żyłach płynie żrący kwas zamiast zwykłej krwi. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy z Was, czytelnicy, są już na skraju załamania, ale wytrzymajcie jeszcze chwilę, bo właśnie szykuje się moment kulminacyjny całej tej wyliczanki, czyli "mało tego po raz trzeci". Otóż każdy klon, wyhodowany na bazie kodu genetycznego Ripley, ma w sobie rozwijającego się pasożyta – królową obcych, którą w momencie śmierci miała w sobie oryginalna bohaterka filmów Scotta, Camerona i Finchera. Z tego właśnie powodu chciwi naukowcy postanowili przywrócić ją do życia, dzięki czemu będą mogli wykorzystać przedstawicieli obcego gatunku jako broń. O krzyżówce o obcego i człowieka, która uważa Ripley za mamusię, już nawet nie wspominam. Teraz już możecie zacząć się śmiać/płakać.

Jak to się mogło stać? Wprawdzie – nie ukrywajmy – kino science fiction rządzi się nieco łagodniejszymi regułami niż inne gatunki filmowe i pozwala swoim twórcom dosyć swobodnie fantazjować, ale są pewne granice logiki i absurdu, których pod żadnym pozorem nie powinno się przekraczać. W "Obcym – Przebudzeniu" temat, który David Fincher w trzecim filmie serii zaledwie delikatnie i niewinnie musnął (tam obcy, który rozwijał się w ciele zwierzęcia, przejmował część jego cech, m.in. sposób poruszania się), Jean-Pierre Jeunet bez żadnego zastanowienia wyeksponował na pierwszy plan i uczynił z niego motyw przewodni swojej produkcji. Pięknie. Szkoda tylko, że przy okazji całość tak dokumentnie schrzanił. Jednak pomijając całą absurdalność tych wszystkich zawartych w filmie genetycznych niuansów (co, nawiasem mówiąc, nie należy do rzeczy łatwych) trzeba przyznać, że Sigourney Weaver całkiem nieźle odnalazła się w nowej roli. Już od pierwszej sceny z jej udziałem doskonale widać, że nie jest to ta sama bohaterka, znana z poprzednich filmów z serii - i bynajmniej nie chodzi tu o urodę, bo, choć upływ czasu niewątpliwie odcisnął na niej swój ślad, aktorka wciąż wygląda świetnie. Nowa Ripley to brakujące ogniwo pomiędzy człowiekiem, a kosmiczną bestią. Dosłownie! Wizerunek ten, kreowany przez jej zachowania, charakter, spojrzenie a nawet mowę ciała, jest wystarczająco wyrazisty, aby widz był w stanie uwierzyć w jej bliskie pokrewieństwo z obcym organizmem, i to pomimo stanowiących jego podstawę idiotycznych zamysłów scenariusza. Niestety owe idiotyzmy skutecznie niwelują to, co udaje się osiągnąć aktorce. Główna bohaterka pierwszych trzech części "Obcego" to niemalże kwintesencja budzącej pozytywne emocje heroiny, z którą łatwo było się utożsamiać, i której ekranowe perypetie przeżywało się kibicując jej z zaciśniętymi kciukami. Czwarty film zrywa z tym wizerunkiem, i trudno niestety stwierdzić, czy nowa Ellen Ripley (a właściwie jeden z jej klonów) wzbudza fascynację czy może raczej wstręt. To tajemnicza tykająca bomba zegarowa, której zachowań nie sposób przewidzieć, a przy tym zarówno największa zaleta, jak i największa wada czwartego "Obcego". I niestety film nie dał jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, która z tych dwóch możliwości jest bliższa prawdzie.

Z pozostałą częścią obsady jest pewien problem. Otóż cała reszta wesołej gromadki, której losy przeplatają się na kinowym ekranie (no dobrze, może bardziej na ekranie komputera lub TV) tworzy… zadziwiająco stereotypową, i zadziwiająco mało ciekawą mieszankę. Mamy więc dumnego, aczkolwiek mało bystrego generała, aroganckich i zawadiackich kosmicznych przemytników, ambitnych i lekceważących niebezpieczeństwo naukowców, którzy niczym doktor Frankenstein zostają zniszczeni przez swoje dzieło, oraz chciwą i bezlitosną grubą rybę płci męskiej – również naukowca - który trzyma cały ten interes w garści. Krótko mówiąc – plejada gwiazd, niestety bardzo słabo świecących oraz nie wzbudzających zbyt wiele emocji gdy przychodzi im całkiem zgasnąć. Och, bym zapomniał – w filmie mamy również androida. Zaraz, zaraz, kolejny android? Przecież to już było! Scenarzyści najwyraźniej zdawali sobie z tego sprawę, więc aby uniknąć niepochlebnych opinii krytyków i widzów na temat braku oryginalności i logiki scenariusza (co im się nie udało, bo od premiery filmu wciąż nieustannie leci na nich grad pocisków ze strony zdegustowanych kinomanów) postanowili, że tym razem android będzie miał wygląd młodej przedstawicielki płci pięknej. Fajnie, nie? Sądzili zapewne, że należące do Winony Ryder zgrabne, smakowite ciałko (a jakże!) zdoła przesłonić widzom rozsądek na tyle, żeby nie byli w stanie dostrzec z jak nieciekawą i małą postacią mają do czynienia… i prawie im się to udało! Prawie – jak wiemy – czyni jednak różnicę i to niestety zbyt mało, aby o zagranej przez nią Annalee Call powiedzieć cokolwiek więcej, co miałoby jakikolwiek pozytywny wydźwięk. Tak naprawdę z wszystkich bohaterów i bohaterek czwartej części  "Obcego"(poza Ellen Ripley, gdyż jak wspominałem wyżej ciężko mi zadecydować, czy oceniać ja dobrze, czy źle – tak to już jest gdy ktoś świetnie odegra fatalną rolę) na plus wyróżnia się trójka postaci – jeden z naukowców, Gediman, w którego wcielił się Brad Dourif (niestety nie do końca wykorzystano potencjał, jaki w nim drzemał), awanturniczy przemytnik, Johner (Ron Perlman), oraz jego przyjaciel po fachu, poruszający się na wózku kaleka Vriess (Dominique Pinon). Byli to jedynie bohaterowie tejże produkcji, którzy wzbudzili moje zainteresowanie (Gediman) bądź sympatię (Johner i Vriess) i wybili się z nieciekawej niestety plejady postaci w opisywanym tutaj filmie.

Strona techniczna jako jedyna trzyma się tradycji serii i prezentuje należyty poziom. Na szczególną uwagę zasługuje wygląd tytułowych obcych, który jest lepszy niż kiedykolwiek wcześniej. Nareszcie nie są to faceci w obcisłych, gumowych kostiumach (dwie pierwsze części sagi) ani szwankująca niekiedy animacja poklatkowa ("Obcy 3") - ożywione za pomocą mechanicznych modeli krwiożercze bestie wyglądają niesamowicie i budzą autentyczny wstręt. Również przedstawiające je animacje CGI również wyglądają świetnie i ciężko im cokolwiek zarzucić. Niezła jest również scenografia oraz muzyka autorstwa Johna Frizzella, choć moim zdaniem żadne z nich nie może się równać z ich odpowiednikami z poprzednich trzech filmów.

Chcecie podsumowania? Proszę bardzo, oto ono. A więc: aplauz dla techników zajmujących przedstawieniem obcych na ekranie, oklaski dla dźwiękowców i kompozytora muzyki, umiarkowane brawa dla paru aktorek i aktorów, oraz seria soczystych kopniaków dla reżysera i oraz dla scenarzysty, za pogrążenie genialnej niegdyś serii. Bis, bis!
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jean-Pierre Jeunet należy do najoryginalniejszych reżyserów francuskich. To spod jego ręki wyszły takie... czytaj więcej
Po tym jak świat ujrzał "Obcego 3", wydawało się, że najbardziej przerażająca kosmiczna saga w historii... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones