Recenzja filmu

Blue Velvet (1986)
David Lynch
Isabella Rossellini
Kyle MacLachlan

Sreberko

Ten film jest na razie najlepszym filmem Lyncha, jaki oglądałem (był jednocześnie dopiero czwartym). Jest w nim wszystko, co najbardziej Lynchowe. To kwintesencja groteski i napięcia wywołanego
Ten film jest na razie najlepszym filmem Lyncha, jaki oglądałem (był jednocześnie dopiero czwartym). Jest w nim wszystko, co najbardziej Lynchowe. To kwintesencja groteski i napięcia wywołanego absurdem. Ale od początku. Nie będę streszczał fabuły, bo to bez sensu. Ważniejsze jest to, "co i jak" film chciał przekazać i dlaczego oglądanie go niesie za sobą czerpanie wielkiej przyjemności z samego faktu odbierania przez mózg obrazu. Mamy przede wszystkim rewelacyjny scenariusz, zagadkową historię, pełen napięcia dramat kilku ludzi, który starczyłby na napisanie i zekranizowanie paru dobrych kryminałów. Widz jest zaskakiwany każdą prawie sceną. A sceny to nie byle jakie. Jedna sprawa to zdjęcia, a właściwie pojedyncze ujęcia; są fantastyczne i przyciągają wzrok jak widok wombata spacerującego przez Time Square. Zbliżenia na usta, cienie na budynkach czy rewelacyjnie kolorystycznie dobrane pomieszczenia i stroje tworzą wspaniały klimat. Klimat podsycany świetną muzyką. Utwór "Blue Velvet" wspaniale komponuje się ze scenami, w których występuje, a przy okazji wpada w ucho. Piosenka o klaunie w cukierkowym ubraniu jest fenomenalna sama w sobie. Druga kwestia to fakt, że sceny są niepowtarzalne, świetnie skonstruowane, absurdalne, ale pomimo tego wymowne jak cholera. O kim jest ten film? O przejaskrawionych stereotypach, o ludziach co najmniej dziwnych, groteskowych, kojarzących mi się z postaciami ze "Sklepów cynamonowych" Schulza. Jeffrey to chłopak, którego można w zależności od zasobu słownictwa i kultury osobistej nazwać albo "gapą" albo "cipusiem". Mieszka on z ciociami i znajduje ucho, co go strasznie zatrważa. Jeffrey jest zafascynowany "brudnym", pełnym zagadek życiem, jakiego nie ma, dlatego decyduje się rozpocząć śledztwo. To obraz amerykańskiego średnio rozgarniętego, "porządnego" i schludnego chłopca, który bardzo niespodziewanie wkracza nagle w "prawdziwe życie". Obraz oczywiście z punktu widzenia Lyncha. Dorothy to postać zagadkowa. Właściwie niewiele mamy z nią kłopotu. Porwano jej dziecko, jest zrozpaczona, bita przy stosunkach, co odbija się na jej psychice. W praktyce jest bardziej fragmentem układanki (bardzo istotnym) niż bohaterem. Frank to kwintesencja zepsutego bandyty, najbardziej podkoloryzowana i najmniej przewidywalna postać. Uwielbia piosenkę o klaunie i miał trudne dzieciństwo. Tak Lynch próbuje wyjaśnić jego niewątpliwe problemy z komunikacją. Mamy też szereg pomniejszych ról i postaci, nie mniej ciekawych, o których jednak nie wspomnę. Ok. Wiemy o kim. Ale istotniejszym wydaje się: o czym? Najprościej mówiąc, pomijając (chwilowo) kwestie parodiopochodne, jest o wyborze pomiędzy zagadkowością i niepokojem a sielanką i nudą. Wybór taki dotyczy właściwie każdego. Nawet mając na uwadze ogrom determinantów, jakimi "obdarowuje" nas życie, i tak możemy stwierdzić, że w dużym stopniu wpływamy na jego "tor". Jeffrey wybrał życie spokojne i szare, by później zachłysnąć się tym pełnym zagadek i na końcu znów powrócić do kwiecistego yardu i małego ganku przed domem. Tak wybiera większość z nas, choć i ogrom ludzi lubi oglądać, słyszeć rzeczy niesamowite i podnoszące poziom adrenaliny. Gdybym naraz miał odpowiedzieć na pytanie: Jaki jest ten film?, powiedziałbym zapewne (ironia!): Lynch miesza gatunki, klimat satyry z klimatem grozy i patosu bardziej bezczelnie niż Tarantino i Coenowie razem wzięci. Mamy np. scenę (typową) podrywania dziewczyny. Bardzo ułożony chłopiec, mówiący ogólnikami, robi dobre wrażenie na niewieście, którą odprowadza pod bramy domostwa. Gdy nagle pyta ją, czy umie chodzić jak kurczak, by za chwilę, widząc zdziwienie na jej twarzy, to zademonstrować (ukłon w stronę Ameryki i amerykańskich produkcji). Dla mnie bomba. Takich "ukłonów" jest wiele. Nie będę wymieniał wszystkich, a tylko jeszcze jeden. Cytat właściwie (najpewniej parafraza, z głowy). "It's a strange, strange world, isn't it?". Ta kwestia wypowiadana co chwila przez Jeffreya jest kwintesencją filmu. Amerykańskie wydanie słodkiej naiwności i ograniczoności skonfrontowane ze światem absurdu i groteski (!!!). Można na "Blue Velvet" odpłynąć na półtorej godziny, by na końcu zbudził nas machający przyjaźnie strażak, czerwone kwiaty na tle nieba, przyjemna muzyka, woda lejąca się ze szlaufa. Jesteśmy w domu, leżąc na kanapie. Myślimy (ja myślę): "What a strange, strange dream".
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Po porażce "Diuny", nad której ostatecznym kształtem władzę miał producent Dino De Laurentiis, David... czytaj więcej
Soczyście zielona trawa, idealnie błękitne niebo, śnieżnobiałe domki, zadbane ogródki, życie toczące się... czytaj więcej
Szanowny Widzu, co byś zrobił, gdybyś podczas spaceru po zielonej łące, przypadkowo dostrzegł w trawie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones