"Łowca androidów" to film wpisany do kanonu klasyki kina. Obraz Ridleya Scotta to moralitet opakowany w formie neo noir, uznawany jednocześnie za klasyczny przykład kina science fiction. Albo
"Łowca androidów" to film wpisany do kanonu klasyki kina. Obraz Ridleya Scotta to moralitet opakowany w formie neo noir, uznawany jednocześnie za klasyczny przykład kina science fiction. Albo inaczej: jest dziełem, które wymyka się sztywnej klasyfikacji gatunkowej.
Ridley Scott nie jest i nigdy nie był autorem kina, ale w czasach "Łowcy androidów" należał do nielicznych twórców Hollywoodu, którego można było określić mianem artysty. Jego wczesne produkcje posiadały rozpoznawalny, autorski styl.
"Łowca androidów" to film autorski i posiadający znamiona kina gatunkowego, prawdziwa perła w filmografii twórcy "Obcego". I wcale nie pełna symboliki fabuła (o której później) jest jego największym atutem, ale sposób, w jaki została przeniesiona na ekran. Bowiem w tym filmie każde ujęcie to małe arcydzieło. Już od początku, kiedy widzimy zbliżenie na miasto przyszłości (rok 2019) czujemy ten wszechogarniający mrok, niepewność. W takim właśnie klimacie "Łowca androidów" jest utrzymany. To przede wszystkim uczta dla kinomaniaków, którzy lubią rozkoszować się stroną estetyczną wykonania filmu - film obfituje w długie, przemyślane ujęcia i bezbłędny montaż, którego, co jest ciekawostką, ostateczna wersja ukazała się w 2007 roku. Film powstał w 1982 roku, a ostateczny kształt uzyskał dopiero po 25 latach - wynika to z rozbieżności pomiędzy zamysłem reżysera a oczekiwaniami producentów, którzy ówcześnie sami zasugerowali jak film powinien wyglądać.
Nie jestem zwolennikiem rozbierania filmów na czynniki pierwsze i oceniania każdej "składowej" filmu z osobna. Bowiem zawsze jest jeszcze "to coś", co umyka, bądź, mimo bogactwa lingwistycznego naszego języka, ciężko sprecyzować - jakaś magia płynąca z ekranu. Recenzując film jestem jednak zmuszony pisać o każdym jego aspekcie z osobna, wyrywając go z kontekstu. Zdjęcia, montaż, teraz muzyka. Niesamowita muzyka skomponowana przez niesamowitego Vangelisa. Sam soundtrack można słuchać godzinami, a w połączeniu z filmem jest tylko lepiej – nadaje odpowiednie tempo akcji, stopniuje napięcie, dopełnia obraz. Muzyka w tym przypadku jest ściśle powiązana z klimatem filmu.
Tytułowego "Łowcę androidów" zagrał znany i powszechnie lubiany aktor - Harrison Ford. Dlaczego teraz dopiero o tym piszę, a nie na początku? Dlatego, że jest to film, którego nie powinno reklamować się, wytłuszczając nazwiska, poza tym osoba Forda przyciąga przed ekrany widownię z niewłaściwym nastawieniem do filmu. Większości osób ten aktor kojarzy się z innym gatunkowo kinem, wyłącznie rozrywkowym. A nawiasem mówiąc, moim zdaniem, rola tytułowego Blade Runnera, Ricka Deckarda to jego najlepsza. To jednak nie on, a genialny tutaj Rutger Hauer skradł film całkowicie swoją kreacją.
Fabularnie "Łowca androidów" jest bardzo wyszukany. Oparty na motywach powieści Philipa K. Dicka "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?". Wystarczy mi tylko powiedzieć, że ludzie do dziś film interpretują na różne sposoby i starają się znaleźć uniwersalne rozwiązanie zagadki człowieczeństwa Deckarda. Bowiem tylko z pozoru jest to kolejna opowieść o androidach, tak naprawdę kryją się za tym głębokie rozważania na temat człowieczeństwa. Tytułem krótkiego zarysu fabuły - Deckard otrzymuje zadanie wyeliminowania androidów, które wymknęły się spod kontroli. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że tak naprawdę… poluje sam na siebie. Dlaczego i jak do tego doszło? – no cóż, polecam zagłębić się w lekturę filmu.
"Łowca androidów" jest dopieszczony do ostatniego kadru. Wszystko świetnie ze sobą współgra i lepiej zrobione być nie mogło. Film jest autentyczny, to czuć, każda, najmniejsza ingerencja mogłaby odebrać mu urok. Moja rada dla twórców (dotyczy wersji ostatecznej z 2007 roku), byłaby taka – już nie poprawiać, arcydzieło kompletne. Fabuła idealnie współgra ze stroną techniczną filmu. Wizualnie i dźwiękowo zachwyca, intelektualnie zmusza do przemyśleń.