Recenzja filmu

Most na rzece Kwai (1957)
David Lean
William Holden
Alec Guinness

Szaleństwo, szaleństwo!

"Most na rzece Kwai" Davida Leana jest filmem, który wciąga od samego początku, już kiedy widzimy idące i podśpiewujące szeregi żołnierzy można spodziewać się czegoś niezwykłego. I otrzymujemy to
"Most na rzece Kwai" Davida Leana jest filmem, który wciąga od samego początku, już kiedy widzimy idące i podśpiewujące szeregi żołnierzy można spodziewać się czegoś niezwykłego. I otrzymujemy to już w następnej scenie. Żołnierze okazują się brytyjskimi jeńcami prowadzonymi do japońskiego obozu, z którego, jak im od razu wyjaśnia komendant, nie można uciec. I to nie z powodu drutów i strażników, o nie. To natura sama stworzyła takie miejsce, otoczone nieprzebytą, dziką dżunglą i jeszcze gorszą pustynią. A więc jedyne, co więźniowie mogą zrobić to pracować, pracować, pracować i liczyć na humor dozorców. A pracy jest dużo, bo trzeba postawić most, i to spory most... I tu się zaczyna starcie trzech (a nawet czterech) osobowości. Komendant obozu, pułkownik Saito, nie cofnie się przed niczym, żeby budowla powstała. Zależy od tego, bowiem nie tylko jego prestiż, ale i życie, gdyż w kodeksie samuraja kara za niepowodzenie jest tylko jedna. Na jego nieszczęście nie wszystkim się to podoba. A wśród niezadowolonych jest niebezpieczny komandor Shears (William Holden), twardy Amerykanin, który z kolei zrobi wszystko, żeby z obozu uciec. Pokłóci się z dowódcą Anglików Nicholsonem, podejmie samobójczą próbę przedarcia się przez dżunglę, pustynię i ocean, narażając przy tym nie tylko siebie, ale do swoich będzie uciekał. Tam jednak powiedzą mu, że most trzeba zniszczyć i ma wracać, ponownie zobaczyć Nicholsona. A ten charakter ma niełatwy, Lean na jego przykładzie rozlicza się z całym, wówczas już kuriozalnym, angielskim kolonializmem. Nicholson jest człowiekiem żyjącym w innym świecie, człowiekiem mającym, jak napisał Boulle, "głowę nabitą Kiplingiem" i niewidzącym nic poza swoimi urojeniami o potędze białego człowieka. A skoro spóźnił się na cywilizowanie Hindusów czy Zulusów, to tutaj i teraz pokaże, że nawet byle most Anglicy i tak postawią lepszy. I w zasadzie wszyscy mogliby być zadowoleni, gdyby nie Warden (Jack Hawkins). Dla niego ten most nie może powstać, bo strategia każe inaczej, a strategia, jak wiadomo, rzecz święta. Nie może więc powstać za wszelką cenę, wyśle więc Shearsa, wyśle komandosów, wyśle nawet sam siebie, a mostu zbudować nie pozwoli. I tylko jak się człowiek zastanowi, to pomyśli - a wszystko to o jakiś most, o jakiś głupi most na głupiej rzece?! Dookoła ludzie giną tysiącami a bohaterów interesuje tylko jakiś bzdurny most?! Kogo on obchodzi?! I niby wiadomo, że tą drogą Japończycy chcą się przebić na Bliski Wschód, ale czy ma to jakieś znaczenie? A obie strony na tym punkcie oszalały, i Japończycy, którzy cisną i straszą Saito terminami, i Anglicy, którzy rzucają swoich ludzi na śmierć. A film pokazuje również, jaka jest nagroda w tej grze - żadna - jakiś kawałek ziemi, a!, i pokazanie, kto jest silniejszy. Lean pokazał nam tu cynicznie, jak bezsensowna jest wojna, jak ostatecznie jest to zajmowanie się głupotami, a "poważni" wojskowi to chyba najnormalniej nie wyrośli z zabaw żołnierzykami. I chyba nie zauważyli, że świat ma inne problemy, a żołnierzyki już nie są plastikowe. Oprócz znakomitego scenariusza, choć trochę zmienionego w stosunku do oryginału, film imponuje również znakomitym, męskim aktorstwem. Doświadczony Sessue Hayakawa świetnie sprawdził się jako komendant Saito, pokazując nam również ludzką stronę Japończyka, zwykłego w końcu człowieka postawionego przed niemal niemożliwym zadaniem. Świetny, i moim zdaniem niedoceniony, jest również William Holden, który zyskuje sympatię, a nawet podziw widzów pokazując sympatycznego w końcu bohatera, a zwłaszcza jego jakże normalny pęd do wolności. Mimo mniejszej roli również Hawkins potrafił zagrać wyraziście, ale największe brawa i tak należą się Guinnessowi. Wydawałoby się, że jego postać jest w ogóle nie do polubienia, ale Alec jak zawsze potrafił zawładnąć filmem. Nicholson w swoim niezłomnym uporze jest wręcz godny podziwu, zwłaszcza, że nawet karcer nie może go złamać. A siedział w nim długo i kiedy wyszedł prezentował się jak wrak człowieka, ale dumy nie stracił. I można się wręcz zastanawiać, czy koniec końców jego system wartości, choć archaiczny i nieżyciowy, nie jest jednak lepszy od bezsensów wojny. Całości obrazu bez wątpienie dopełnia strona techniczna. Sri Lanka znakomicie udaje Birmę, wyglądając naprawdę jak tropikalne piekło, z duchotą, dziką dżunglą i przepoconymi ludźmi. Wpada również w ucho cynicznie wesoły "Marsz pułkownika Bogeya", kłócący się z wymową filmu, którą najlepiej oddają słowa majora Cliptona: "Szaleństwo, szaleństwo".
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Filmy wojenne można pogrupować na kilka kategorii. Pierwsza z nich to przygodowe. Mniej więcej w tego... czytaj więcej
Miłośnicy starszych filmów mają ostatnio sporo powodów do zadowolenia. Niedawno zaczęła wychodzić... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones