Recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Część I - Mroczne widmo (1999)
Jacek Rozenek
George Lucas
Liam Neeson
Ewan McGregor

Świętokradztwo

"Epizod I: Mroczne Widmo" to obraza dla każdego szanującego się fana "Gwiezdnych Wojen" i ich niezwykłego, bogatego świata przewijającego się przez telewizję, książki, komiksy i gry komputerowe,
"Epizod I: Mroczne Widmo" to obraza dla każdego szanującego się fana "Gwiezdnych Wojen" i ich niezwykłego, bogatego świata przewijającego się przez telewizję, książki, komiksy i gry komputerowe, żeby o gigantycznej ilości różnorodnych gadżetów nie wspomnieć. To film tragicznie kiczowaty, opierający całą swoją moc (niestety, pisaną przez małe "m") na energii kinetycznej sukcesu Starej Trylogii. Porażka artystyczna i moralna. Zamach na dobry smak i inteligencję widza oraz - co gorsza - na legendę. A zaczynało się tak pięknie...

Dawno, dawno temu, w odległej Ameryce... Czyli prawie 30 lat temu, mało wówczas znany George Lucas podbił świat. Otóż w 1977 roku do kin trafił film "Gwiezdne Wojny" (dzisiaj znany jako "Gwiezdne Wojny - Epizod IV: Nowa Nadzieja"). Nie występowały w nim gwiazdy i nie wyprodukowano go za gigantyczne pieniądze. Ale był to przełom w gatunku science-fiction. Łączył w sobie rewolucyjne efekty specjalne (dzieło Industrial Light and Magic) i wciągającą historię z morałem. Dalsze dwie części: "Imperium Kontratakuje" (1980) i "Powrót Jedi" (1983) były jeszcze lepsze, głównie dzięki zmianie reżyserów, ale i dzięki pokaźniejszym budżetom. Cała trylogia stała się dla widzów mitologią, fenomenem, który przyciągał do siebie wszystkie pokolenia. Dzięki tym trzem filmom Harrison Ford stał się gwiazdą, muzyka Johna Williamsa trafiła do kanonu i jest jedną z najlepiej rozpoznawanych ścieżek dźwiękowych, a każdy szczęśliwiec posiadający chociażby procent praw do filmu zarabia miliony na wszelkiego rodzaju pamiątkach związanych z trylogią. Nic więc dziwnego, że Lucas postanowił dokręcić trzy prequele do niej, biorąc się w ten sposób za stworzenie precedensu w historii kina. Sagi o epickim rozmachu, złożonej z dwóch trylogii – a mówiło się nawet o trzech!

Akcja "Mrocznego Widma" cofa nas o około trzydzieści lat przed wydarzenia z "Nowej nadziei". Galaktykę wstrząsa spór między Republiką a Federacją Handlową. Senat tej pierwszej obraduje nad ustawą opodatkowania gwiezdnych szlaków, co Federacji jest wyjątkowo nie na rękę. W konsekwencji decydują się oni na rozwiązanie problemu drogą siłową, blokując małą planetę Naboo. Najwyższy Kanclerz Republiki decyduje się wysłać tam dwóch Rycerzy Jedi, mistrza Qui-Gon Jinna (Liam Neeson) oraz jego ucznia Obi-Wana Kenobiego (Ewan McGregor). Wicekról Federacji na polecenie tajemniczego lorda Sithów, Dartha Sidiousa próbuje bezskutecznie zabić Rycerzy, co jest pierwszym jawnym zwiastunem wojny. Qui-Gon i Kenobi wydostają się ze statku handlowego i dostają na Naboo, gdzie po raz kolejny będą musieli skorzystać ze swojej Mocy. Tamtejsza królowa, Padme Amidala (Natalie Portman) zostaje porwana. Rycerzom udaje się jednak ją uwolnić i uciec z planety, muszą jednak awaryjnie lądować na pustynnej Tatooine. Okazuje się, że ściągnął ich tam bardziej szczęśliwy los, niż pech. Spotykają tam bowiem niewolnika, małego chłopca imieniem Anakin Skywalker (Jake Lloyd), w którym Qui-Gon Jinn wyczuwa niezwykłe pokłady Mocy, co natychmiastowo kojarzy ze starym proroctwem. Postanawia go uwolnić, nie wie jednak, że ściga ich wysłannik Dartha Sidiousa, którego celem jest zgładzenie Rycerzy i porwanie królowej.

Bogactwo świata "Gwiezdnych Wojen" nie jest tajemnicą i wyobraźni, która go stworzyła, George'owi Lucasowi nie może nikt odmówić. Problem w tym, że po trzydziestu latach, twórca postanowił wrócić nie tylko ze scenariuszem, ale i jako reżyser. Co więcej, tekst napisał sam, co zaowocowało masą infantylnych rozwiązań fabularnych. A i tak w "Mrocznym Widmie" irytuje najbardziej coś innego, choć jak się wydaje, także zależnego od Lucasa. Aktorstwo. Cała obsada została postawiona przed niezwykle ciężkim zadaniem: dorównaniu ekipy ze Starej Trylogii. Czemu jednak nie podołali.

Lloyd jako Anakin, chłopiec, który jak wiemy, za dwa epizody przemieni się w mrocznego Dartha Vadera, nie ma w sobie nic ze zła, jakie powinno gdzieś głęboko w nim drzemać. Zamiast tego, robi maślane oczy i dominuje ekran swoim dziecięcym urokiem niewiniątka. W zamian, reżyser celebruje jego talenty przedłużanymi w nieskończoność sekwencjami lotów i wyścigów, decydując się na koniec nawet na złożenie w jego rączkach losów całej planety. Towarzyszący mu Jedi, Liam Neeson i Ewan McGregor mogli by zagrać świetnie, ale trafili na reżysera, który nie wie kompletnie jak kierować obsadą. Włóczą się więc po planie wyprani z emocji, głosząc coraz to bardziej drewniane frazesy, jakby to jakiś konkurs na największy banał był. Daleko im do Aleca Guinnessa czy Marka Hamilla, których pary stanowią odpowiednik. Także Natalie Portman sprawia wrażenie osoby nie na miejscu. Krocząc w swoich zmyślnych kostiumach i tonach makijażu, prezentuje się jak posąg bez najmniejszego dystansu do otoczenia. Gdzie to ironiczne spojrzenie i odzywki Carrie Fisher? Nawet postacie komputerowe potrafią zirytować. Taki Jar Jar Binks wywołujący uczucie obrzydzenia zmieszanego z politowaniem... czy nie miał przypadkiem śmieszyć?

Błazenowaty Binks prezentuje sobą jeszcze jedną, dość istotną cechę "Mrocznego Widma". Jego technologiczny rozmach. W sali kinowej huczy, razi, świszczy i łupie. Jest głośno, jest jasno, jest monumentalnie... jest nieprzemyślanie. Efekty specjalne w ciągu tych trzydziestu lat od premiery pierwszej części Starej Trylogii poszły na przód o lata świetlne, ale "Epizod I" nie reprezentuje sobą takiego przełomu jak "Epizod IV". To już nie to zaskoczenie. Niemniej, jest na co popatrzeć. Wyścig, w którym bierze udział młody Anakin, swoją widowiskowością można śmiało przyrównać do najlepszych pościgów w historii kina. To taka kosmiczna wersja "Ronina" albo "Bullita". Wspomniany Binks wygląda jak żywy (co pozwala na krytykę odnośnie jego aktorstwa), a sekwencje w przestrzeni kosmicznej nie mają nic wspólnego ze styropianowymi makietami filmowanymi na gwieździstym tle. Cała ta forma przygniata wielowątkową historię, jest tak barokowo bogata, że miejscami aż mdli.

Zatracony w "Mrocznym Widmie" wymiar filozoficzny Rycerzy Jedi ostatecznie przekreśla nadzieję, że "nowe Gwiezdne wojny" mają jakieś szanse. Lucas powraca z uśmiechem rozradowanego chłopaka, który po trzydniowej zabawie z zestawem małego chemika, zostaje wpuszczony do prawdziwego laboratorium. Korzysta ze wszystkich dostępnych zabawek i chichra się do widza w najlepsze. A historia i bohaterowie... cóż, wymyśleni z fantazją, poprowadzeni po amatorsku, odbierają jedynie stwierdzeniu "Niech Moc będzie z Wami!" tej mitologicznej otoczki, jaką wyczuwało się, oglądając z rozdziawioną gębą "Imperium kontratakuje" czy "Powrót Jedi".
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kiedy George Lucas zapowiedział kontynuacje gwiezdnej sagi, której koniec rzekomo nastąpił w 1983 roku,... czytaj więcej
"Gwiezdne wojny: Część I - Mroczne widmo" - dla jednych początek nowej przygody a dla innych kontynuacja.... czytaj więcej
Trylogia "Gwiezdnych Wojen" to według mnie najlepsze filmy sci-fi w historii. Chyba nie ma osoby, która... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones