Recenzja filmu

Dziewczyna z tatuażem (2011)
David Fincher
Daniel Craig
Rooney Mara

Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu

Zacznijmy od tego, że lubię Davida Finchera. Nie będę ukrywać, że jest jednym z tych reżyserów, na których filmy czekam najbardziej. Polubiłam również trylogię "Millennium" autorstwa Stiega
Zacznijmy od tego, że lubię Davida Finchera. Nie będę ukrywać, że jest jednym z tych reżyserów, na których filmy czekam najbardziej. Polubiłam również trylogię "Millennium" autorstwa Stiega Larssona. Nie powinno więc nikogo dziwić, że na ten film czekałam z zapartym tchem. Odliczałam godziny do premiery, a także śledziłam zagraniczne portale, by na bieżąco czytać opinie krytyków zza oceanu. Nie tylko ja oczekiwałam grudnia, również nieprzerwane rzesze fanów szwedzkiej adaptacji oraz samego reżysera, który ma w Hollywood renomę jednego z najoryginalniejszych twórców. Gdy nadszedł ten wielki dzień, światek kinomanów podzielił się na zauroczonych opowieścią Finchera i jego zagorzałych przeciwników. Ja zdecydowanie należę do tych pierwszych.

Głównego bohatera książkowej trylogii – Mikaela Blomkvista (Daniel Craig) poznajemy w dniu, gdy zapada wyrok skazujący go na trzy miesiące więzienia za pomówienia dotyczące Hansa Erika Wennerstroma. Podłamany porażką dziennikarz postanawia na jakiś czas ukryć się w cieniu – pomocny w tym okazuje się telefon od Dircha Frode, adwokata szwedzkiego milionera – Henrika Vangera (Christopher Plummer). Zleca mu on rozwiązanie zagadki śmierci Harriet – ukochanej bratanicy Henrika. Początkowo Mikael nie jest zainteresowany, ale ciekawość bierze górę i pod przykrywką spisywania wspomnień dziennikarz rozpoczyna śledztwo. W niedługim czasie okazuje się, że nie poradzi sobie w pojedynkę. Do pomocy zostanie przydzielona mu genialna, lecz aspołeczna hakerka – Lisbeth Salander ( Rooney Mara ). Wspólnie odkryją tajemnicę, która zaszokuje wielu.

Tak w skrócie wygląda fabuła Fincherowskiej "Dziewczyny z tatuażem". Już od samego początku, gdy na ekranie rozbrzmiewa delikatna lecz jednocześnie niepokojąca melodia widz ma wrażenie, iż ma do czynienia z czymś tajemniczym i fascynującym. Potem następuje jeden z najlepszych filmowych openingów, jakie widziałam z piosenką "Immigrant Song" na czele. Po tym wszystkim wiedziałam już, że David jest w formie. Przez cały seans daje się wyczuć, że to jego dzieło. Może nie ma tu takiego specyficznego klimatu jaki mieliśmy choćby w "Siedem" ale grzechem byłoby stwierdzenie, że jest źle.

Każdy z bohaterów został nakreślony wyraziście, ma swój bagaż doświadczeń i powody, jakie kierują nim przy podejmowaniu decyzji. Najlepiej pod tym względem wypada postać Lisbeth. Każdy, kto odważy się zekranizować sagę Larssona będzie miał twardy orzech do zgryzienia, ponieważ panna Salander została świetnie sportretowana przez autora. Jest wielowymiarowa, działa impulsywnie ale jednocześnie z przekonaniem o słuszności takiego działania, daleko jej do delikatnego dziewczęcia, i właśnie przez takie ukazanie jej postaci zyskała sobie moją wielką sympatię. Rzadko która literacka bohaterka oddziałuje na czytelnika tak sugestywnie. W oczekiwaniu na film ciekawa byłam jak Mara poradzi sobie z jej interpretacją. Po seansie mogę rzec – jest świetnie. Tak właśnie wyobrażałam sobie Lisbeth, gdy czytałam książki. Jej kruchość i jednocześnie siłę, bunt wobec świata i nienawiść do mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet. Sceny z Bjurmanem są bardzo sugestywne, jej wybuchy gniewu w windzie świetnie pokazują jaką była postacią. Tłumiła w sobie wszystko, bo przyjmowanie takiej postawy było najłatwiejsze. Nie umiała zaufać, nie potrzebowała przyjaciół, ale w głębi serca była samotna. Dzięki grze Rooney książkowa Lisbeth zawitała na celuloidową taśmę. Równie dobrze poradził sobie Daniel Craig. Jego interpretacja Mikaela jest bliska moim wyobrażeniom. Dobrze sportretował dziennikarza z zasadami niedającego się zastraszyć, działającego zgodnie ze swoim sumieniem. Jego słabość do kobiet również została idealnie pokazana. Czytając książkę nie gardziłam Blomkvistem z tego względu, że był kobieciarzem, wręcz przeciwnie, był stylizowany na uroczego drania i mnie to w zupełności przekonało. W momencie, gdy para głównych bohaterów podejmuje współpracę film dostaje ostrego powera. Między aktorami aż iskrzy, można wyczuć tą swoistą chemię, która nie pozwala widzowi odejść od ekranu. Przyjemnie się patrzyło, gdy rodziła się między nimi namiętność. Można było żywić obawy, że Mara  może być onieśmielona pracą z tak znanym aktorem jakim jest Craig, ale obawy okazały się bezpodstawne. Poradziła sobie wyśmienicie, a momentami to ona górowała nad partnerem – chociażby scena w łazience i zszywanie rany.  Pozostali bohaterowie również byli wyraziści, może nie tak jak główna dwójka, ale dało się odczuć, że nikt z aktorów nie odwalił fuszerki. Zresztą nie można zarzucić Fincherowi, że aktorzy w jego filmach grają źle, ja sobie nie przypominam takiego przypadku – nawet Timberlake w "Social Network" wypadł dobrze jak na jego umiejętności. Od strony aktorskiej trudno cokolwiek zarzucić "Dziewczynie z tatuażem".

Muzyka w wykonaniu Trenta ReznoraAtticusa Rossa jest jak najbardziej w stylu wcześniejszych filmów reżysera. Wierni współpracownicy Finchera  i tym razem pokazali, że potrafią tworzyć dźwięki idealnie oddające klimat i opowieść zawartą w filmie. Czasem jednak odnosiłam wrażenie, że muzyka była zbyt delikatna i przez to "gubiła" się podczas seansu. Nie można nazwać jej poprawną, bo była powyżej przeciętnej, ale duet genialnych panów stać na więcej – choćby soundtrack "The Social Network", który w mojej opinii bardziej zapada w pamięć. Jednakże w porównaniu z wieloma innymi ścieżkami dźwiękowymi filmów wyprodukowanych w 2011 r. poradzili sobie bardzo dobrze. O ile warstwie dźwiękowej można zarzucić to i owo, o tyle montaż jest perfekcyjny. Jak najbardziej zasłużył na Oscara. Kirk BaxterAngus Wall po raz kolejny pokazali, że w swoim fachu są jednymi z najlepszych specjalistów. Również scenariusz został napisany z dużą dbałością o szczegóły zawarte w książce. Oczywiście niektóre kwestie zostały zmienione, ale w czasach, gdy ekranizacje powieści są masowo kaleczone i zmieniane tak, że nijak się mają do pierwowzoru literackiego, to ta została przełożona całkiem sprawnie na język filmu. Może oprócz wyjawienia tajemnicy Lisbeth – nie wiem, czy to dobry pomysł, zważywszy na to ilu widzów obejrzy film bez wcześniejszego przeczytania trylogii.

David Fincher reżyserem specyficznym jest i basta. Nie wszyscy lubią jego styl, ale nie można odmówić mu oryginalności i zarzucać chodzenia na łatwiznę. Lubię jego twórczość, ponieważ można w niej odnaleźć taką namacalną surowość, najbardziej odczułam ją w "Zodiaku" i "Siedem". Podczas oglądania "Dziewczyny" momentami również ją wyczuwałam – szczególnie podczas śnieżnych scen i spotkań Lisbeth z Bjurmanem.

Nie wszystkim widzom spodoba się długość filmu – dwie i pół godziny to dość czasu, by niektórzy poczuli się znudzeni snutą opowieścią, zważywszy, że akcja rozkręca się stopniowo. Ja należę do tej grupy, która nie oczekuje ciągłych zwrotów akcji, wybuchów i dużych dawek adrenaliny serwowanych nam przy każdej możliwej okazji. Nie mam nic przeciwko powolnemu tempu o ile robione jest to z rozmysłem i jest przemyślane – Fincherowi się udało, ale wiem, że nie każdemu seans obrazu przypadnie do gustu właśnie przez wolno rozkręcającą się akcję.

Po seansie "Dziewczyny z tatuażem" mogę stwierdzić, że warto było czekać, by zobaczyć, jak Amerykanie wyobrazili sobie bohaterów oraz intrygę nakreśloną przez Larssona. W kolejce do ekranizacji czekają dwa pozostałe tomy, o które chyba mogę być spokojna. Jeśli Fincher utrzyma swój styl i klimat z tegoż obrazu, to efekt powinien być zadowalający. Jeżeli komuś film nie przypadł do gustu – trudno. Reżysera "Siedem" i jego ton opowieści albo się lubi, albo nie. Na pewno nie można mu zarzucić, że jest nijaki. Tak samo jest z "Dziewczyną", może nie będzie to obraz, który na stałe wejdzie do kanonu kinematografii, ale warto poświęcić mu chwilę czasu, choćby po to, by zobaczyć, czy Rooney udźwignęła rolę hakerki. I nie ma sensu porównywać go do wersji, którą zrobili Szwedzi. Wiadomo, że każdy reżyser ma swoją własną wizję i tylko od indywidualnego gustu widza zależy, która bardziej mu się spodoba. Jeśli szwedzka – w porządku, amerykańska – też w porządku. To oznacza tylko, że każda z nich jest inna. A inna, jak wiadomo, nie zawsze znaczy gorsza.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Dziewiętnaście miesięcy czekania. Tym razem, najbardziej oczekiwany przeze mnie film roku trafił do kin... czytaj więcej
Czuliście kiedyś, że wciągnęło Was do innego świata, że nie macie absolutnie żadnego wpływu na... czytaj więcej
Uwielbiam powtarzać, że twórczość Davida Finchera (nota bene mojego ulubionego twórcy) plasuje się w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones