Recenzja filmu

Apartament (2004)
Paul McGuigan
Josh Hartnett
Rose Byrne

Marna podróba

Inwazja i siła amerykańskiej produkcji jest niesamowita. Pozwala wtłaczać do globalnego odbioru każdy, byle jaki, a jedynie skutecznie rozreklamowany, produkt. W tym tkwi sedno sukcesu branży
Inwazja i siła amerykańskiej produkcji jest niesamowita. Pozwala wtłaczać do globalnego odbioru każdy, byle jaki, a jedynie skutecznie rozreklamowany, produkt. W tym tkwi sedno sukcesu branży gastronomicznej spod znaku McDonalda, czy też filmowej wyrażająca się chociażby przeróbką hitów kinematografii lokalnych. Mimo iż takie amerykańskie produkty często charakteryzują się kiepską jakością, to niszczą konkurencyjne wyroby, znacznie lepsze, lecz pozbawione plakietki USA. Myśl ta przyszła mi się do głowy po obejrzeniu „Wicker Park”, stanowiącego remake francuskiego filmu „Apartament” z Monicą Bellucci i Vincentem Casselem w rolach głównych. Amerykański film, który zyskał światowy rozgłos oraz komercyjny sukces o niebo większy od oryginału, jest po prostu marną podróbką, niczym więcej. Zrozumiała jeszcze wydaje mi się idea przetwarzania pewnych filmów przez rynek amerykański korzystając z nieporównywalnie większego budżetu, umożliwiającego wzbogacenie pierwowzoru o efektowne sceny. Lecz w przypadku utworów, których wartość skupia się na emocjach i grze głównych bohaterów, to anglojęzyczna przeróbka może być uzasadniona jedynie prymitywnością amerykańskiej widowni, nie zdolnej do odczytywania napisów tłumaczących dialogi obcojęzyczne. Porównajmy głównych aktorów „L’Appartement” i „Wicker Park”. W przypadku roli kobiecej mamy rywalizację Monici Bellucci z Diane Kruger. Inaczej – zmysłowej, tajemniczej niezwykle pociągającej brunetki ze skromną blondynką – szarą myszką, tłumioną przez kreację jej „brzydszej” przyjaciółki Rose Byrne. Jeżeli chodzi o pierwszoplanowych mężczyzn to Vincent Cassel (Francja) konkuruje z Joshem Hartnettem (USA), czyli charyzmatyczny, zdolny aktor francuski staje w szranki z wypacykowanym, hollywoodzkim, plastikowym gwiazdorem wypromowanym za pomocą takich hitów jak „Pearl Harbor”, czy „40 dni i 40 nocy”. Te porównania wychodzą bezsprzecznie na korzyść produkcji oryginalnej. Można mi oczywiście zarzucić subiektywizm w tych porównaniach, ale nie sądzę, aby znalazły się osoby wywyższające wyczyn amerykańskich aktorów ponad tych z francuskiej produkcji. Jeśli więc przyjąć nawet założenie (przeze mnie oczywiście nieakceptowane) o równości porównywanych dramatów i kreacji aktorskich w powyższych filmach, to automatycznie nasuwa się pytanie o celowość przeróbki amerykańskiej. Jeśli Amerykanie mają problem z czytaniem napisów na ekranie może trzeba było im po prostu zapewnić dubbing albo lektora… To ostatnia propozycja jest oczywiście wyrazem mojej kontestacji całej idei takich nic nie wnoszących remake’ów, a nie rzeczywistą receptą na rozwiązanie problemu. Zdaję sobie sprawę, że również wśród Polaków istnieje znaczny odsetek ludzi, wybierających się do kina jedynie na filmy „made in USA” i dopóki taki stan rzeczy będzie się utrzymywał, dopóty możemy spodziewać się napływu kolejnych marnych plagiatów z USA.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Hollywood już bez żadnego skrępowania sięga po sprawdzone już wzorce. Praktycznie nie ma miesiąca, żeby z... czytaj więcej
Marcin Kamiński

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones