Po obejrzeniu "Zombielandu" nawet Alison z "Resident Evil", grana przez Millę Jovovich, mogłaby poczuć rumieniec zawstydzenia na twarzy, gdyby zobaczyła, jak sprawnie i pomysłowo można
Po obejrzeniu "Zombielandu" nawet Alison z "Resident Evil", grana przez Millę Jovovich, mogłaby poczuć rumieniec zawstydzenia na twarzy, gdyby zobaczyła, jak sprawnie i pomysłowo można eksterminować naszych wiecznie głodnych zombie. Bo głównie o to chodzi w tym filmie, a nawiązanie do takich gier jak chociażby Left 4 Death jest aż nadto widoczne. Tak więc w ruch idą, oprócz broni palnej, kije bejsbolowe, sekator, gitara, a nawet fortepian, wszystko to podszyte dawką humoru w rytm utworu Metallici "For Whom The Bell Tolls" z początku filmu.
Nasz główny bohater, Columbus, to młody człowiek, który, jak sam o sobie mówi, nie jest książkowym przykładem ocalałego, nie umie się bić, nie jest twardzielem, więc dlaczego jeszcze żyje skoro prawie wszyscy zamienili się w kanibali? Już sam początek filmu, przedstawiający zasady Columbusa: "jak przetrwać w zambielandzie", daje nam do zrozumienia, że nie jest to film o poważnym podejściu do tematu, jak chociażby "28 dni później". To również nie głupiutka parodia filmów o zombie czy ogólnie horrorów. "Zombieland" tworzy swój własny styl. Fleischer potrafi odwołać się do nadmiernego konsumpcjonizmu ówczesnego społeczeństwa, by w następnej scenie w spokojny sposób przejść do rozwałki grubych, nadmiernie objedzonych zombie w supermarkecie, za pomocą gitary i sekatora. Ubaw gwarantowany.
Mimo że występują tu pewne zalążki fabuły i nawiązania do ówczesnych bolączek trapiących wysoko rozwinięte kraje, to sama historia przedstawiona przez Rubena Fleischera jest tylko pretekstem do eksterminacji kolejnych truposzy i sam reżyser nie zamierza tego ukrywać. Ma być krwisto, efektownie i zabawnie. W takim filmie nie mogła zabraknąć również ciekawych postaci. Mamy tu pełną rewizję charakterów, zakompleksionego studenta, pewnego siebie macho i twarde, zaradne dziewczyny z początku dbające tylko o siebie oraz małą historię miłosną w tle. Wydaje się, że film spełnia wszystkie kryteria współczesnej zombie-komedii.
Niestety tylko przez nieco ponad połowę filmu. Zabawa kończy się, gdy poznamy już całe oryginalne towarzystwo. Wtedy nagle humor gdzieś znika, zabawa już też nie ta, a film zjeżdża po równi pochyłej równie szybko jak Kubica w swoim trzecim sezonie Formuły 1. Film nie wytrzymuje tempa z początku jak biegacz, który nie rozłożył sił i chce doczołgać się do mety (w tym przypadku do końca filmu). Pozostaje już tylko końcowa wielka rozwałka i do pełnego obrazu sytuacji brakuje widoku kamery znad ręki trzymającej broń, jak w filmowej adaptacji Dooma.
Mimo tej końcowej zadyszki, warto zasiąść do krwistego dania, jakie serwuje nam Fleischer, no i koniecznie zobaczyć samemu, kto wygrał nagrodę tygodnia za najefektowniejsze uśmiercenie zombie.