Po obrazie, któremu została przyznana tegoroczna statuetka Oscara za najlepszy film, można było spodziewać się wszystkiego. Ale nie tego… Historia opowiada losy brygady saperskiej stacjonującej
Po obrazie, któremu została przyznana tegoroczna statuetka Oscara za najlepszy film, można było spodziewać się wszystkiego. Ale nie tego…
Historia opowiada losy brygady saperskiej stacjonującej w Iraku. Choć to film wojenny, akcja wlecze się niemiłosiernie, podczas gdy widz zmuszony jest wysłuchiwać głębokich przemyśleń głównych bohaterów. Jak to żartują z wielkiego niebezpieczeństwa, jak to tęsknią za rodziną, jak to nikt o nich nie będzie pamiętał poza rodzicami, kiedy zginą; jak to beznadziejny jest ich dowódca, który zamiast ich chronić, nieustannie naraża ich życie. Film nie dorównał nawet "Szyfrom wojny", w którym brak fabuły nadrabiano zdjęciami i całkiem niezłym montażem.
Widać też duże podobieństwo do "Bitwy o Irak", w którym zdjęcia robione są z perspektywy żołnierzy uczestniczących w walkach. Tam przynajmniej widzieliśmy przyzwoitą grę aktorów m.in. Elliota Ruiza. W filmie "The Hurt Locker" nawet tak znany aktor jak Jeremy Reener nie pokazał nam nic specjalnego.
Trudno powiedzieć, co Kathryn Bigelow i Mark Boal chcieli przekazać tym projektem. No, poza oczywistym, że "nasi biedni Amerykańscy chłopcy muszą walczyć w bardzo złej wojnie, a nawet jak przeżyją i wrócą, to są tak zniszczeni psychicznie, że nie są w stanie wybrać nawet płatków śniadaniowych i dlatego decydują się wrócić do Iraku". Rozumiem, że mieszkańcy USA nie chcą, aby ich wojska nadal brały udział w tej wojnie, ale bez przesady - nie trzeba od razu przyznawać takiemu filmowi Oscara w najważniejszej kategorii!
Ostatnia deska ratunku dla filmu – muzyka – również zawiodła. W sumie to praktycznie jej nie ma. To pewnie dlatego, że twórcy nie chcieli zagłuszyć dialogów.