Recenzja filmu

Bez litości (2010)
Steven R. Monroe
Sarah Butler

Zemsta najlepiej smakuje na zimno

"Pluję na twój grób", czyli nakręcone ponad trzydzieści lat temu dzieło Meira Zarchiego jest określane mianem jednego z najbardziej szokujących obrazów wszech czasów, a ponadto mieści się w
"Pluję na twój grób", czyli nakręcone ponad trzydzieści lat temu dzieło Meira Zarchiego jest określane mianem jednego z najbardziej szokujących obrazów wszech czasów, a ponadto mieści się w czołówce najczęściej zakazywanych filmów w historii kina. Opowieść o zgwałconej kobiecie dokonującej zemsty na swoich oprawcach, która stanowi podwaliny jakże uroczego nurtu "rape and revenge", do dzisiaj wywołuje wiele kontrowersji i wzbudza uznanie wśród entuzjastów kina exploitation. Twórca remake'u, Steven R. Monroe, stanął więc przed nie lada wyzwaniem, ale okazało się, że doskonale rozumie prawidła, jakimi rządzą się produkcje spod znaku "torture porn". Dość powiedzieć, że końcowy efekt jego pracy jest równie satysfakcjonujący jak w przypadku nowej wersji "Ostatniego domu po lewej", zrealizowanej rok wcześniej przez Dennisa Iliadisa. "Bez litości" powinno figurować na liście najlepszych remake'ów klasyki gatunku i służyć za wzór filmowcom mierzącym się z kultowymi tytułami.

Młoda pisarka, Jennifer Hills, przybywa do wynajętego domku nad jeziorem, by w zaciszu natury oddać się pisaniu nowej powieści. Na swoje nieszczęście szybko zwraca uwagę kilku miejscowych mężczyzn, którzy dokonują na niej brutalnego gwałtu. Gdy dziewczyna cudem wyrywa się z ich rąk i uchodzi z życiem, sadystyczni bandyci nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swoich czynów. Jennifer postanawia wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę i rozpoczyna okrutną wendetę.



Pomimo tego, że zarys fabularny pozostał ten sam, scenariusz różni się pod pewnymi względami od pierwowzoru. Przede wszystkim zdecydowanie rozbudowano sylwetki gwałcicieli. Oczywiście nie ma mowy o skomplikowanych portretach psychologicznych, ale interakcje między poszczególnymi członkami bandyckiej grupy są wystarczająco wiarygodne i interesujące. Co więcej, ich działania są w jakiś sposób umotywowane. Każdy z nich ma swoje powody, dla których uczestniczy w napaści seksualnej, a nadrzędnym bodźcem skłaniającym do ataku wydaje się chęć ukarania dziewczyny za jej rzekomo zbyt wysokie poczucie własnej wartości i atrakcyjności seksualnej. Mamy więc stereotypowy konflikt oparty na zasadzie różnic kulturowych, który jednak w tym przypadku znajduje swoje uzasadnienie na ekranie. Świetnym pomysłem okazało się także wprowadzenie nieco groteskowej postaci szeryfa, który jest niemal tak samo intrygujący jak stróż prawa z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" Nispela w brawurowym wykonaniu R. Lee. Ermey'a. Wprawdzie wcielający się w niego Andrew Howard to nie ta sama klasa aktorska co wyżej wymieniony, ale jego występ jest na tyle wyrazisty, że nikogo z widzów nie pozostawi obojętnym.

Niemniej nie ma co ukrywać powodów, dla których sięga się po tego typu filmy, dlatego przejdźmy do tego, co najważniejsze. Jeśli chodzi o scenę gwałtu, to jest ona dosyć brutalna, ale nie szokuje tak jak to miało miejsce w przypadku oryginalnej wersji. O wiele większe wrażenie robią poprzedzające ją fragmenty, w których mężczyźni znęcają się psychicznie nad swoją ofiarą. Obserwując bezbronną Jennifer, przystającą na kolejne poniżenia w nadziei, że dręczyciele nie posuną się dalej, trudno pozostać jedynie biernym obserwatorem, zamierzony dyskomfort powinien być wyraźnie odczuwalny. Jak nie trudno się domyślić, najlepsza zabawa zaczyna się dopiero wtedy, gdy dziewczyna bierze odwet za swoje krzywdy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że jest ona zapaloną miłośniczką produkcji pokroju "Piły", gdyż jej fantazją można by obdzielić co najmniej kilku zaprawionych w bojach siepaczy. Makabryczne, a przy tym nowatorskie sekwencje tortur są zrealizowane niezwykle widowiskowo i stanowią ciekawe połączenie gore z czarnym humorem – "atrakcje" przygotowane dla ciemiężycieli zostały opracowane z myślą o indywidualnych preferencjach oraz fetyszach każdego z nich. Ponadto Steven R. Monroe nie ogląda się na cenzurę, dlatego przedstawione z dbałością o najdrobniejsze szczegóły obrazy ludzkiej męki powinny zadowolić nawet najbardziej wymagających amatorów mocnych wrażeń.



Duży udział w sukcesie "Bez litości" ma także Sarah Butler. Powszechnie przyjętym jest, że w filmach grozy na próżno szukać wybitnych kreacji aktorskich, ale w tym przypadku odtwórczyni głównej roli wybija się ponad przeciętność. Butler, jako lekko zadziorna Jennifer, zachowuje właściwą równowagę pomiędzy obliczem bezbronnej ofiary a żądnym zemsty katem w taki sposób, że obydwa wizerunki wydają się przekonujące. Jej bohaterka już w trakcie sprawnie poprowadzonej ekspozycji zyskuje sympatię i nie pozostawia wątpliwości co do tego, komu w trakcie trwania filmu należy kibicować. Podejrzewam nawet, iż pomimo, że po zakończeniu seansu można zastanawiać się, kto tu tak naprawdę był dla kogo okrutniejszy, przeważająca część widzów nie miałaby nic przeciwko temu, by kara wymierzona gwałcicielom była jeszcze surowsza.

Steven R. Monroe, przenosząc akcję do czasów współczesnych, zachował przytłaczający klimat oryginału. Malownicze tereny prowincji, na których rozgrywa się akcja, doskonale współgrają z subtelną, odpowiednio dawkującą napięcie ścieżką dźwiękową, potęgując sugestywną atmosferę osaczenia (najpierw ofiary, a potem napastników). Ukazana w pierwszej połowie bezsensowna przemoc została skontrastowana z uzasadnionym bestialstwem w drugiej części, dzięki czemu "Bez litości" nie jest jedynie kolejnym dziełem szokującym dla samego szokowania. Być może określenie filmu jako głosu popierającego emancypację kobiet jest trochę na wyrost, ale mam wrażenie, że na przykładzie głównej bohaterki kobieta została ukazana jako osoba niezwyciężona. Szkoda tylko, że reżyser nie pokusił się o przedstawienie tego, co działo się z Jennifer w czasie dzielącym jej ucieczkę i powrót, czyli procesu jej przemiany wewnętrznej. Na szczęście nie zaburza to płynności narracji, a szybkie tempo opowiadania historii nie pozwala nudzić się ani przez chwilę, nawet mimo tego, że całość jest przewidywalna. Stwierdzenie, że dawno się tak dobrze nie bawiłem w trakcie seansu, byłoby raczej niestosowne w odniesieniu do tego rodzaju filmu, ale satysfakcja z przebiegu wydarzeń oglądanych na ekranie – bezcenna.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zanim Meir Zarchi zadebiutował na srebrnym ekranie, kino znało już dobrze nowy nurt nazywany potocznie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones