Recenzja filmu

Wojna światów (2005)
Steven Spielberg
Tom Cruise
Dakota Fanning

Mars, Mars, Mars atakuje, żadnej litości nie czuje...

Steven Spielberg od zawsze potrafił rozgrzać wyobraźnię widzów do czerwoności. Obrazy z jego dzieł celnie trafiały w świadomość odbiorców. W tym miejscu należałoby wspomnieć słynne "Szczęki" i
Steven Spielberg od zawsze potrafił rozgrzać wyobraźnię widzów do czerwoności. Obrazy z jego dzieł celnie trafiały w świadomość odbiorców. W tym miejscu należałoby wspomnieć słynne "Szczęki" i panikę przed rekinami, jaka się wywiązała po premierze tego filmu. Sporo namieszania narobiła także "Lista Schindlera" - pod przykrywką filmu, Spielberg przemycił do umysłu widza ogrom okrucieństwa, jakiego dokonywali naziści. Ale zostawmy w spokoju te filmy, ponieważ one już odegrały swoją rolę w dziejach kina. Teraz przyszła pora na "Wojnę światów". Film w założeniu miał być czysto rozrywkowym kinem sci-fi. Takim z kosmitami i wielkimi bitwami. Nic więc dziwnego, że po premierze filmu odezwały się głosy sprzeciwu. Widzowie, którzy oczekiwali rozbuchanego widowiska, zawiedli się na "Wojnie światów" - Spielberg stworzył obraz całkowicie odmienny od tego, czym karmił nas Lucas i bracia Wachowscy. W jego filmie nie uświadczymy wielkich kosmicznych bitew, szaleńczych akcji głównych bohaterów, pojedynków z setkami obcych. Zamiast tego otrzymaliśmy film "ucieczki". Fabuła nowej wersji "Wojny światów" opiera się na książce Wellsa w niewielkim stopniu - jedyne co je łączy, to sama inwazja kosmitów na Błękitną Planetę. Scenarzysta David Koepp wprowadził całkowicie nowych bohaterów, przeniósł akcję w czasy teraźniejsze (akcja książkowego pierwowzoru toczy się na początku wieku XX); słowem - opowiedział nową historię. Zabieg ten wyszedł filmowi zdecydowanie na plus. Widz może się bardziej wczuć w sytuacje oglądane na ekranie, a o to w głównej mierze chodziło Spielbergowi. Cała historia została bardzo dobrze poprowadzona - Ray Ferrier to robotnik portowy, który rozwiódł się z żoną. Jego była, razem z dwójką dzieci (córka Rachel i nastoletni, buntujący się syn Robbie), wyprowadziła się do innego miasta i tam poznała nowego męża - Tima. Jednak czasami przyjeżdża w odwiedziny do Ray'a i zostawia na pewien okres dzieci pod jego opieką. Takie odwiedziny mają miejsce na początku filmu. W czasie pobytu dzieci u ojca, miejsce mają niezwykłe zjawiska - nad całym światem przewalają się burze magnetyczne, wieją potężne wichury, a temu wszystkiemu towarzyszą niezwykłe pioruny. Nikt nie podejrzewa, że to wszystko jest zaczątkiem inwazji obcych na naszą planetę. Pewnego dnia jedna z niezwykłych burz powoduje powstanie w centrum miasta, w którym mieszka Ray, dziury w ulicy. Dziura zaczyna się stopniowo powiększać, aż wreszcie wychodzi z niej coś, czego istnienia nikt nie podejrzewał. Otóż z ziemi wychodzi olbrzymia maszyna (ludzie nazywają ją Trójnogiem) sterowana przez kosmitów. Przybysze z innego świata wcale nie mają pokojowych zamiarów - od razu rozpoczyna się bezpardonowa walka. Walka, w której ludzie skazani są na przegraną. Giną dziesiątki tysięcy Ziemian, gdy tymczasem najeźdźcy wydają się niezniszczalni... Każdy, kto czytał książkę Wellsa, wie, jak to wszystko się skończy. Natomiast ci, którzy nie mieli z nią styczności, mogą mieć pod koniec sporą niespodziankę. Otóż kosmitów nie pokonują ludzie, ale... Tego nie zdradzę, żeby nie psuć innym zabawy. Widzowi przez cały seans towarzyszy atmosfera zaszczucia - główny bohater nie podejmuje się heroicznych czynów; Ray chce jedynie zapewnić przetrwanie swojej rodzinie. Już w tym momencie film łamie powszechny stereotyp kina sci-fi. Nie ma tutaj nadludzi obdarzonych niezwykłymi mocami - są zwykli, szarzy, krusi ludzie (ich kruchość doskonale widać w scenach ataków Trójnogów). Dla mnie stanowi to ogromny plus; nie chciałem setny raz oglądać jednego człowieka (?), który sam niszczy zastępy obcych. Po obejrzeniu "Matrixa Reaktywacji" stało się to nie do zniesienia (patrz: walka Neo z Agentem Smithem i jego kopiami). Po obejrzeniu filmu, trudno uwierzyć, iż za jego kamerą stał Steven Spielberg. "Wojnę światów" można uznać, za jeden z bardziej kameralnych filmów w jego dorobku. Fakt, są tutaj wielkie maszyny obcych i bitwy z nimi, ale uświadczymy ich w bardzo niewielkim stopniu. Najważniejsze sceny filmu nie rozgrywają się na polach międzyświatowej batalii, lecz w takich miejscach, jak piwnica w zrujnowanym domu, wnętrze samochodu... Film, jak już wcześniej wspomniałem, udanie ukazuje zaszczucie panujące po najeździe kosmitów - ludzie ukrywają się w piwnicach, ci mniej odważni przyłączają się do tłumu i razem próbują uciec przed niszczycielskimi zakusami wroga. Aby stworzyć cały ten klimat, potrzebnych było kilka elementów - dobrej gry aktorów, mocnego (wiarygodnego!) scenariusza i wyśmienitej otoczki technicznej. Aktorzy spisali się na piątkę. Wszyscy trzymają stały, wysoki poziom gry, ale niektórzy wyraźnie wybijają się z grupy. Jako pierwszy wyłamuje się Tom Cruise, który wiarygodnie skonstruował postać Raya Ferriera. Rola wymagała od niego sporego nakładu uczuciowego; Tom musiał odsłonić przed widzami intymne zakątki swojej duszy. "Wojna światów" jest jednym z nielicznych przypadków, gdy ujrzymy na ekranie Toma płaczącego (rzeczona scena została zagrana bardzo naturalnie). Mając w pamięci jego poprzednie role, m.in. jako Ethan Hunt w obu częściach "Mission: Impossible", widać jak wielką przemianę przeszedł. Jego bohaterowie z poprzednich filmów nie stronili od broni, natomiast Ferrier z "Wojny światów" używa swojego rewolweru z odrazą. Wprawdzie w późniejszych scenach z ręki Raya ginie jedna osoba i zostaje zniszczony Trójnóg obcych, ale są to drobne przypadki, których nie można zakwalifikować do grupy "wyczynów bohaterskich". Swoją rolą wyróżnia się także Tim Robbins - doskonale oddał zmiany zachodzące w psychice jego postaci pod wpływem ciśnienia związanego z inwazją. Grany przez niego Ogilvy (nawiązanie do postaci profesora Ogilvy'ego z książkowej a "Wojny światów") stopniowo zmienia się z człowieka chętnego do pomocy w zdesperowanego szaleńca, który musiał skończyć tak, jak skończył. Sporym odkryciem w obsadzie okazał się Justin Chatwin, który zagrał Robbiego, syna Ferriera. Całkiem możliwe, iż dzięki roli u Spielberga zauważy go Hollywood. Pozostali aktorzy dobrze wywiązali się z powierzonego zadania. Drobne zastrzeżenia można mieć jedynie do Dakoty Fanning, która w drugiej połowie filmu zaczęła odgrywać rolę "krzyczaną". Ale ta drobna rysa nie psuje ogólnego wizerunku obsady aktorskiej. O scenariuszu już wcześniej napisałem, ale teraz przyszedł moment, żeby wytknąć mu te nieliczne wady z jakimi się spotkałem. Pierwszą z nich jest cudowne ocalenie syna głównego bohatera. W połowie filmu odłącza się od ojca i siostry i postanawia ruszyć na pogrom kosmitom. Zdarzenia, które po tym następują każą nam wierzyć, iż Robbiego spotkał smętny los. Ale racjonalna część naszej podświadomości mówi nam, że to nie musi być prawda; przecież film musi skończyć się "happy endem"! Kolejną bzdurą scenariuszową jest los, jaki spotyka Ogilvy'ego - przecież wcale nie musiało do tego dojść. Czemu scenarzysta od razu posunął bohaterów do tak radykalnych kroków!? Jest jeszcze kilka drobnych nieścisłości, ale można to filmowi wybaczyć - przecież miał służyć jako odpoczynek od wytężania mózgu, a nie jako kolejna łamigłówka do rozgryzienia. Przyszła wreszcie pora na to, co w swoich filmach Spielberg najbardziej dopieszcza - stronę techniczną. Już od pierwszych scen widz zostaje oczarowany przez wyśmienite zdjęcia autorstwa naszego rodaka - Janusza Kamińskiego. Wszystkie sceny utrzymane są w różnych odcieniach szarości - nie uświadczymy większych "eksplozji" barw. Jedyny mocniejszy kolor, jaki jest nam dane ujrzeć w filmie, to kolor czerwony (Czerwone Zielsko i krew rozpylana na polach). Ale nad zdjęciami nie ma co dłużej się rozwodzić - w końcu dobre sfotografowanie filmu to standard, do jakiego przyzwyczaiły nas produkcje duetu Spielberg-Kamiński. Podobnie sprawa ma się z muzyką - Williams, jak zawsze, odwalił kawał dobrej roboty. W momentach spokoju muzyka delikatnie sączy się z głośników i pieści uszy widza (słuchacza?), aby w scenie ucieczki przejść w szybką, zakręconą melodię odgrywaną przy akompaniamencie licznych werbli. Trochę więcej uwagi należy poświęcić efektom specjalnym. Spece z Industrial Light & Magic przeszli samych siebie. Ich efekty nie są "zapchajdziurą" ekranową, lecz doskonale uzupełniają tło nie rzucają się w oczy. Cyfrowi czarodzieje przenieśli na ekran wszystko to, co z takim pietyzmem opisywał w swojej książce Wells. Największy respekt budzą Trójnogi obcych - ogromne maszyny monumentalnie przemierzają ekran i sieją wokół zniszczenie. Skutki działalności obcych także przedstawiono niezwykle realistycznie - sceny takie, jak płonący pociąg pędzący pełną prędkością, masakra dokonana przez pierwszy Trójnóg, czy wreszcie sama burza, od której wszystko się zaczyna, na długo zapiszą się w pamięci widza i staną się wyznacznikami jakości wśród późniejszych filmów sci-fi. Najbardziej zaskakującym elementem strony technicznej jest fakt, iż w filmie o kosmitach nie ujrzymy praktycznie żadnego kosmity. Wprawdzie jest pewna scena w piwnicy, ale i tak widoczne są jedynie cienie obcych, lub ich mocno zaciemnione sylwetki. Kosmita, w całej okazałości, ukazuje się dopiero w ostatnich minutach filmu. Od tej strony, film zasługuje na pełną 6, bez dwóch zdań. Sumując wszystkie plusy i minusy (tych nie ma prawie w ogóle), można dojść do jedynego słusznego wniosku - Spielberg ponownie pokazał klasę. Co do tego mam absolutną pewność. Film już odniósł sukces kasowy, ale całkiem możliwe, że podczas przyszłorocznej gali Oscarów otrzyma kilka nagród (przynajmniej za stronę techniczną). Ale wszystko się z czasem okaże. Natomiast teraz mogę Wam polecić "Wojnę światów" z czystym sumieniem - będziecie się na niej dobrze bawić prawie wszyscy. Pozostali, którzy nastawili się na ciągłą akcję (strzelanie do wszystkich, wybuchy, bitwy) nie mają czego tu szukać. Niech obejrzą setny raz "Matrixa", a "Wojnę światów" pozostawią w spokoju. To nie jest kino dla nich.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Wojna światów" to jeden z kolejnych filmów Stevena Spielberga, reżysera takich hitów jak "A.I. Sztuczna... czytaj więcej
Film ten to adaptacja powieści Herberta George'a Wellsa o tym samym tytule. Zorientowani pewnie... czytaj więcej
Steven Spielberg to z pewnością jeden z największych wizjonerów w historii kina. To dzięki niemu mogliśmy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones