Wywiad

BERLINALE: Jeff Bridges dla Filmwebu

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/BERLINALE%3A+Jeff+Bridges+dla+Filmwebu-70294
Jeff Bridges to marka. Oscar. Pięć nominacji. Gwiezdny przybysz. Lekka stopa. Dziki Bill. Serce Ameryki. Koleś. I wszystko jasne. Z nami porozmawiał drugiego dnia festiwalu w Berlinie.

Chodzą słuchy, że za każde przekleństwo na planie "Prawdziwego męstwa", Ty i reszta obsady musieliście płacić po pięć dolarów nieletniej Hailee Steinfeld?

Jeff Bridges: Dokładnie tak było (śmiech).

To ile jesteś jej winien?

Trochę się tego nazbierało (śmiech). Spotkałem ją dzisiaj w hotelowym holu i wszystko mi się przypomniało. Myślę, że jeden banknot pięćdziesięciodolarowy może nie załatwić sprawy.

Na planie "Prawdziwego męstwa" ponownie spotkałeś się z braćmi Coen i chyba nie mogę zacząć od innego pytania: tęsknisz za Kolesiem z "Big Lebowskiego"?

Ja z kolei powinienem chyba zacząć od tego, że Joel i Ethan to moi ulubieni reżyserzy. Bez dwóch zdań. Prawdziwi mistrzowie. A jeśli pytasz o to, co znaczyła dla mnie rola Kolesia, muszę opowiedzieć przewrotnie, że to był naprawdę świetny film. Nawet gdybym w nim nie zagrał, byłbym oczarowany (śmiech). "Big Lebowski", potem długo, długo nic, i dopiero "Ojciec chrzestny".

Nie wkurza Cię etykietka wiecznego Kolesia?

Nie wkurza. Zagrałem to dawno temu i cholernie mi się podobało. Mam ogromny sentyment do tej roli. Z wielu powodów. Miałem nawet swoją "beatlesowską chwilę".

Konwenty fanów Kolesia?   

Jesteś bliżej, niż Ci się wydaje. W całej Ameryce organizowane są festiwale "Lebowskiego". Całe festiwale! Ludzie przebierają się za bohaterów filmu, zupełnie odlatują. Zabrałem swój zespół i zagrałem na jednym z takich festiwali. Gdy wszedłem na scenę, rozległ się krzyk: "Zobaczcie, to Koleś! To on!!!". A ja zobaczyłem cały tłum wiwatujących, ucharakteryzowanych Kolesi. Mówię ci, obłęd.

Myślałeś o sequelu?

Bałbym się myśleć o sequelu (śmiech).

A kto przypuszczał, że będzie sequel "Trona"?

Fakt. Być może bracia Coen byliby zainteresowani. Musiałbyś ich zapytać (śmiech).

Nazwałeś Coenów mistrzami. W czym objawia się ich mistrzostwo?

To kwestia, że tak się wyrażę, głębi przyjemności. Dla mnie praca z nimi to po prostu gigantyczna frajda. I jak wszystkim wielkim artystom, genialne rzeczy przychodzą im niezmiernie łatwo, bez wysiłku. Patrzysz na nich i zastanawiasz się, jak to jest w ogóle możliwe.

Jesteś znany ze swojej pasji fotograficznej. Zdarza Ci się robić dokumentację na planach filmów, w których grasz?

Robię to od wielu lat. Teraz robię o wiele mniej fotografii niż kiedyś, ale nigdy tego nie rzuciłem. Składam fotografie w specjalne albumy, przeznaczone dla ekipy i reszty aktorów. Większość umieszczam na swojej stronie internetowej.

Wystawy?

Zdarzały się w przeszłości. Teraz raczej poświęcam się muzyce.

A w tej chwili nad czym pracujesz?

Wydaję kolejną płytę. Pracuję nad nią z T-Bone'em (Burnettem – przyp. M.W.). Nagrywamy dla wytwórni Blue Note Records. Pojawi się na pewno w tym roku.

Aktorstwo, muzyka, fotografia. Pewnie niełatwo to zrównoważyć?

I tak, i nie. Przez jakiś czas byłem na siebie strasznie wściekły. Brakowało mi dyscypliny. Siedziałem w pokoju hotelowym, powtarzałem tekst scenariusza, uczyłem się dialogów i nagle przychodził mi do głowy kawałek. Rzucałem wszystko, chwytałem za gitarę i zaczynałem grać. Zastanawiałem się: "Cholera, co ja właściwie robię!?". Potem nauczyłem się to kontrolować i traktować jako ogólne "natchnienie" (śmiech).

Nie da się jednak ukryć, że jesteś przede wszystkim aktorem. Jak ważna jest dla Ciebie muzyka?

Dostaję za nią pieniądze, co czyni mnie profesjonalistą (śmiech). Jak mówiłem, moje różne artystyczne ścieżki w pewnym momencie splatają się w jedną. Staram się nią podążać.

Za koncert dla Kolesi też Ci zapłacili?

Nie, to zrobiłem z czystej miłości i dobroci serca (śmiech).

A zdarza Ci się myśleć o aktorstwie w "muzycznych" kategoriach? Tempa, rytmu, melodii?

Zdarza się, ale zwykle działa to na zasadzie inspiracji. Mam swojego iPoda, a na nim swoje utwory, które nakręcają mnie podczas pracy. Wiesz, muzyka z "Siedmiu wspaniałych" przy "Prawdziwym męstwie", tego typu rzeczy (śmiech). 

Cofnijmy się w czasie. Swoją pierwszą nominację do Oscara (za drugi plan w "Ostatnim seansie filmowym" Petera Bogdanovicha – przyp. M.W.) otrzymałeś w wieku 22 lat. Statuetkę (za "Szalone serce" Scotta Coopera – przyp. M.W.) zgarnąłeś po sześćdziesiątce. Czym były dla Ciebie te chwile w karierze?

Wiesz co, zauważyłem tylko, że cholernie dużo się zmieniło. Kiedy usłyszałem o pierwszej nominacji, to było coś w rodzaju: "Cholera, serio? Co ty w ogóle do mnie mówisz, człowieku?". Teraz są kampanie Oscarowe, marketing, PR i przede wszystkim – dużo więcej pieniędzy w biznesie. Aspekt komercyjny całego przedsięwzięcia nie był aż tak eksponowany. Dziś podstawą jest promocja. "Chodź i koniecznie zobacz nasz film!" – to jest najważniejsze. Podobnie jak kiedyś, tak i dziś fajnie jest zostać docenionym przez twoich kolegów po fachu. Ale kiedyś było mniej krzyku, hałasu, zamieszania.

Myślałeś o kolejnym filmie z Bogdanovichem?

To byłoby matematycznie zasadne. Zrobiliśmy "Ostatni seans…", potem, dwadzieścia lat później "Texasville". Od tego filmu znów minęło dwadzieścia lat, więc fajnie byłoby coś razem nakręcić. Kiedyś o tym rozmawialiśmy, ale to wszystko.  

A nie wydaje Ci się ironią losu, że nagrodę dostałeś za mniejszy, niezależny film?

No tak, to był debiut scenariuszowy i reżyserski. Ale mieliśmy cholerne szczęście, że trafiliśmy na naprawdę świetnego dystrybutora. Żeby film osiągnął sukces, musi wydarzyć się wiele rzeczy. Na końcu łańcuszka jest dystrybutor. I mieliśmy wiele szczęścia, że dystrybutorem było studio Fox Searchlight. Oczywiście film musiał być dobry, ale oni wiedzieli, jak zorganizować porządną kampanię.

Ledwo zdążyliście.

Tak, przegapiliśmy wiele ważnych festiwali i imprez, ale oni wiedzieli, że muszą powalczyć o tę nagrodę. Oscar był ich priorytetem. Przygotowali świetną kampanię. Byłem zapracowany na śmierć. Byłem dumny z filmu, ale nie mieściło mi się w głowie, że tak haruję, a nie dostanę za to pieniędzy (śmiech).

Oglądałeś już filmy rywalizujące z "Prawdziwym męstwem" o statuetkę za najlepszy film?

Jasne. Podobało mi się "Wszystko w porządku". Świetne role. I "Jak zostać królem". Colin Firth odwalił kawał dobrej roboty.

Zagrał lepiej niż Ty?

To się okaże (śmiech).

Myślisz sobie czasem: "Szkoda, że nie ma mnie w tym filmie!"?

Nie, jestem zawsze syty. Jak zjem cheeseburgera, to zwykle nie mam ochoty na sushi.

Cieszysz się aktorstwem tak samo jak czterdzieści lat temu?

To tak ważna część mojego życia, że nie mogę inaczej. Gdyby nie to, zwariowałbym. Te emocje wciąż są świeże. Wciąż potrafię ekscytować się rolą, przeżywać ją. Lubię się zadowalać, to istota tego fachu. Doceniam fakt, że jestem zatrudniany i bardzo zależy mi na przyjemności płynącej z aktorstwa, z bycia na planie.

Kiedy zaczynałeś pracować nad postacią Roostera, inspirowałeś się rolą Johna Wayne’a?

Pierwsze, co usłyszałem od braci Coen, to to, że film Hathawaya nie jest dla nich żadną inspiracją, że trzymają się wyłącznie powieści Charlesa Portisa. I że dla mnie też nie powinien być. Powiedziałem: "Dzięki, chłopaki!" (śmiech).

Podczas seansu "Prawdziwego męstwa" nurtowało mnie pytanie, jakim jesteś ojcem – raczej w typie Kolesia czy Roostera?

Staram się być najlepszym ojcem. Na planie "Prawdziwego męstwa" przeżyłem szczególne doświadczenie rodzicielskie. Moja "średnia" córka, Jessie, była moją asystentką. Była ze mną każdego dnia – spędzaliśmy wiele czasu razem, graliśmy wspólne koncerty. Myślę, że właśnie w takich chwilach czujesz się jak fajny rodzic – kiedy dzielisz ze swoim dzieckiem jakąś pasję. Sam to przeżyłem ze swoimi rodzicami (Lloyd i Dorothy Bridgesowie również trudnili się aktorstwem, Jeff Bridges zagrał z ojcem w dwóch filmach kinowych, dwóch telewizyjnych i serialu – przyp. M.W.). Jasne, jak każdy ojciec żałuję tego czy owego. Że czasem, w przeszłości, mnie nie było albo nie poświęcałem dzieciakom wystarczająco dużo czasu. Standard (śmiech).

A czy to "ojcowskie" podejście pojawiło się w Twojej relacji z Hailee Steinfeld?

Nie wiem, czy można to tak nazwać. Ale świetnie się dogadywaliśmy. Z początku Hailee była wielką niewiadomą. Studio chciało kogoś bardziej rozpoznawalnego, ostatecznie zatrudnili Hailee. Byłem pełen obaw, aż do pierwszej wspólnej sceny, w której ja leżę pijany na pryczy, a ona mnie budzi. Zagrała to tak, że byłem w szoku. Dosłownie – to było olśniewające.

Zdarzały Ci się takie olśnienia częściej?

Pamiętam jeszcze jedną sytuację. Kiedy siedzieliśmy z T-Bone'em podczas przygotowań ścieżki dźwiękowej do "Szalonego serca" i w jego rezydencji zjawił się Ryan Bingham. Ten młody człowiek miał zagrać rolę w filmie, ale zupełnie przypadkiem przyniósł ze sobą kawałek, który dopiero napisał. Spytał, czy posłuchamy. Posłuchaliśmy. I nas trafiło! To był hit. Wiedzieliśmy, że mamy oscarową piosenkę (śmiech). Przy okazji – to była wielka ulga.

W Twojej filmografii nie brakuje postaci "złamanych", przetrąconych. Takich, które coś straciły i muszą się podnieść, czasem dosłownie, na przykład z fotela, by to odzyskać.

Wiem tylko tyle, że przyciągają mnie bohaterowie dynamiczni. Tacy, którzy muszą często zbierać się z ziemi i w końcu im się udaje. Ale lubię też się rozerwać. Niedługo po Kolesiu zagrałem w końcu prezydenta USA (w filmie "Ukryta prawda", ta rola również przyniosła Bridgesowi oscarową nominację – przyp. M.W.).

Byłeś też nominowany za "Pioruna i Lekką Stopę". Jak Ci się pracowało z ikoną westernu, Clintem Eastwoodem?

Fantastycznie. Nie przypuszczałem, że ten facet będzie potem tak świetnym reżyserem i nakręci tak wiele doskonałych filmów.

A Ty, myślałeś o reżyserii?

Myślę, że to byłoby ciekawe, ale znalezienie interesującego mnie projektu byłoby strasznie trudne. Chociaż oczywiście mógłbym reżyserować, zagrać główną rolę, napisać scenariusz, muzykę, i tak dalej.

A co z filmowymi planami na przyszłość?

Na razie tylko T-Bone, Blue Note i muzyka. Nie mam żadnych planów związanych z aktorstwem.

Imdb twierdzi co innego. Co z "Seventh Son"?

Przyglądam się scenariuszowi "Seventh Son", ale to nic pewnego. Nie ma podpisanej umowy, więc na chwilę bieżącą sprawa nie istnieje.

W takim razie życzę Ci powodzenia.

Dzięki… Koleś (śmiech).

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones