Artykuł

Czytelnia FILMu: Jezus Chrystus Forever!

FILM /
https://www.filmweb.pl/article/Czytelnia+FILMu%3A+Jezus+Chrystus+Forever-57018
Dziś Wigilia, czyli dzień narodzin Jezusa Chrystusa. Z tej okazji zapraszamy Was do czytelni miesięcznika "Film", gdzie właśnie pojawił się artykuł z grudniowego wydania na temat wykorzystywania postaci Mesjasza w wielu znanych hollywoodzkich filmach. Miłej lektury i wesołych świąt!


JEZUS FOREVER

John Lennon pomylił się, gdy stwierdził, że Beatlesi są "popularniejsi od Jezusa". Od wieków to Jezus Chrystus jest największą gwiazdą kultury masowej. Udowadnia to też historia sztuki filmowej, gdzie o Jezusa potykamy się co krok. Warto mieć tę świadomość, nie tylko zasiadając do tradycyjnej polskiej wigilii – czyli przed telewizorem.

Gdy na ekrany kin wchodziła orgiastyczna "Pasja" (2004), krytycy Mela Gibsona zarzucali mu nie tylko, że jest rozmiłowanym w sadystycznej przemocy antysemitą, ale także to, że się powtarza. Estetyczne i dramaturgiczne upodobania zwróciły uwagę widzów na jaskrawe podobieństwa z "Braveheart – Waleczne Serce" (1995). Patrzcie, jaki ten Jezus Gibsona podobny do Williama Wallace’a! Tak samo podejmuje nierówną walkę, daje ludowi nadzieję, a nieprzyjaciołom łupnia. Tak samo zostaje zdradzony, podobnie cierpi, a jego śmierć prowadzi do ostatecznego zwycięstwa.

Tropiciele spisków odnaleźli bliźniacze sceny i odpowiadające sobie postaci, demaskując Jezusa jako kalkę hollywoodzkiego bohatera. I co najważniejsze – nie byli bez racji. Pamiętając oczywiście o tym, że Wallace wcale nie był pierwszy. Jezus zresztą także nie.

Jesus Christ Superstar

 "Szukanie Jezusa" w amerykańskim kinie akcji nie musi być przejawem paranoi. Rzućcie okiem na bohaterów popkultury, czy raczej rzućcie kamieniem i spróbujcie nie trafić jakiegoś Jezusa. Kim jest Neo z "Matriksa" (1999) – "chrzczony" przez Morfeusza, przekraczający ograniczenia swojego ciała i przechodzący próby, by wyzwolić ludzkość od kłamliwej, widzialnej rzeczywistości? Albo John Connor, któremu przeznaczone jest poprowadzić ludzkość do zwycięstwa w wojnie z maszynami? Jeśli terminator pokpi sprawę, jak niegdyś ludzie Heroda, i pozwoli mu dożyć dorosłości, niechybnie odwali kitę za miliony, by ludzkość nie musiała zapłacić za grzech zbytniej wiary w maszynę.

A bracia mniejsi Williama Wallace’a, jak nasz nowy Janosik (2009), któremu błogosławiła sama Najświętsza Panienka. Zdradzony przez Judasza ze swojej własnej zbójnickiej drużyny, umarł w mękach podczas publicznej egzekucji. Kino zamieszkują tuziny Wybrańców, Tych Jedynych, "The Chosen Ones", Mesjaszów czy po prostu wyjątkowych spryciarzy, którzy widzą, mogą i muszą więcej, gotowych do poświęceń dla dobra ogółu. Jezusem, dla sobie podobnych, jest szmaciana laleczka z animacji "9" (2009) Shane’a Ackera i obdarzony świadomością robot Sonny z "Ja, Robot" (2004). Wokół niego nowy mechaniczny gatunek w finale filmu gromadzi się, jak w biblijnej scenie Kazania na Górze.

Trzeba być prawdziwie faktoodpornym twardzielem, żeby nie potknąć się o Nowy Testament we "Władcy Pierścieni" (2001-2003) – tak u Tolkiena, jak u Jacksona. Złe królestwo Sarumana niszczy potop, Gandalf poświęca życie, zstępuje do piekieł i zmartwychwstaje w jaśniejącej szacie. Frodo jest jedynym zdolnym oprzeć się szatańskim pokusom pierścienia, więc dźwiga ten ciężar niczym własny krzyż.

W "Matriksach" wszystko ma Wiele Znaczące Nazwy. Statek to Logos, miasto – Syjon, a dziewczyna w obcisłym lateksie to nie jakaś tam "Cindy", ale "Trójca". Greka i łacina sprawiają, że film wydaje się lepszy, mądrzejszy. Pojawia się też obietnica jakiejś skrywanej "prawdy". A na prawdę, zwłaszcza wielką, rzucamy się jak wygłodniałe psy.

Ci, którzy wiedzą, o czym NAPRAWDĘ jest film, są jak wybrańcy pośród zgrai ślepców. A jeśli ukryta treść ma wymiar religijny, to dochodzi jeszcze ekscytujące poczucie obcowania z Największą Tajemnicą. Takie gnostyckie przeświadczenie, że zrozumienie "Matriksa" jak nic zagwarantuje nam zbawienie.

Jezus w każdej lodówce

Nie samym Jezusem jednak "Matrix" stoi. Film Wachowskich daje się interpretować w duchu buddyzmu, teorii Baudrillarda czy gnozy właśnie. Jest jak szwedzki stół, z którego każdy może wybrać, co chce, i zmieszać, z czym mu przyjdzie ochota. A co najlepsze – i co od szwedzkiego stołu go różni – pomiędzy poszczególnymi składnikami nie muszą zachodzić zasadnicze sprzeczności. Czy to tylko New Age’owski przywilej, czy może za historiami o zbawiających światy hakerach i oddanych ludowi rozbójnikach stoi nie dziedzictwo Jezusa czy Buddy, ale coś bardziej pierwotnego? Dość typowo dla naszej kultury przywłaszczamy sobie opowieść starszą od Nowego Testamentu. Od narodzin z Dziewicy po męczeńską śmierć dla dobra ludzkości – motywy, z których utkana jest opowieść o Synu Bożym, powtarzają się w opowieściach o bohaterach wszystkich ludów świata – nawet jeśli ich kultury nie mogły na siebie bezpośrednio oddziaływać.

Prometeusz wystawił swoje ciało na skrajne cierpienie z miłości do człowieka. Mojżesz ocalał z rzezi noworodków. Siedzący pod drzewem Bodhi Budda, nim dostąpił oświecenia, musiał obronić się przed identycznymi pokusami, jakie na Jezusa czyhały na pustyni.

"Bez względu na to, czy przysłuchujemy się z chłodnym rozbawieniem bełkotowi jakiegoś czarownika o przekrwionych oczach gdzieś w Kongu, czy czytamy ze świadczącym o naszej wyrafinowanej kulturze zachwytem marne tłumaczenia sonetów Lao-tse, czy – co zdarza się od czasu do czasu – udaje się nam przebić przez twardą skorupę wywodów św. Tomasza z Akwinu lub pojąć nagle wspaniałe znaczenie dziwnej bajki eskimoskiej, zawsze odnajdujemy jedną i tę samą, zmieniającą kształt, lecz cudownie przy tym stałą opowieść (…)". Tak zaczyna się "Bohater o Tysiącu Twarzy" – wydana w 1949 roku praca Josepha Campbella.

Analizując mity i tropiąc analogie w najważniejszych na świecie opowieściach, amerykański antropolog i językoznawca wyodrębnił wspólną strukturę, którą nazwał monomitem. Monomit przedstawia schemat "bohaterskiej podróży", ze wszystkimi etapami, które prawdziwy bohater – nieważne skąd pochodzi – musi obowiązkowo zaliczyć. Jest to coś w rodzaju praopowieści, matki wszystkich historii.

Campbell nie rozstrzyga pierwszeństwa i nie demaskuje Jezusa jako "plagiatu". Idzie tropem, który podsunęły mu Wedy: prawda jest jedna, ale mędrcy nazywają ją różnymi imionami. Następny krok zrobiło Hollywood, odkrywając, że struktura mitu może być użyteczna. Monomit to przecież stworzony metodą "na raka" przepis na megahit.

Zrób sobie swojego Jezusa

Na początku lat 90. hollywoodzki producent Christopher Vogler opracował przewodnik dla studia Disneya, w rozszerzonej wersji wydany później jako podręcznik dla scenarzystów pt. "The Writer's Journey: Mythic Structure for Writers". Bazując na pracy Campbella, Vogler stworzył scenariuszową matrycę, a wiara, że moc opowieści o Jezusie, Krisznie i Odyseuszu kryje się w strukturze, została szybko wynagrodzona ogromnym sukcesem "Króla Lwa" (1994). Innym, dużo starszym niż disneyowskie podręczniki, lwem-Jezusem jest zmartwychwstały Aslan z "Opowieści z Narnii..." (2005) według powieści C. S. Lewisa.

Wypada jednak zacząć jednak od ojca pierwszego kultowego zjawiska filmowego nowej ery – George’a Lucasa, który przyznaje, że bez "Bohatera o tysiącu twarzy" nie byłoby "Gwiezdnych wojen" (1977), a już na pewno nie w takim kształcie, w jakim podbiły świat.

Czy to Jezus, Neo czy Luke Skywalker – prawdziwy mitologiczny bohater zmierza jedną ścieżką. Poznajemy go w jego środowisku, gdzie prędzej czy później dostaje wezwanie do podróży. Może uciekać od przeznaczenia, ale tylko do chwili spotkania ze starcem, który pomoże mu przekroczyć pierwszy próg i podda próbom. W końcu trafia do jaskini i po zwycięskim zmaganiu z pokusami rozstrzyga na swoją korzyść finałową walkę. Zdobywa nagrodę, by – zmieniony przez doświadczenie – powrócić do swojego świata, niosąc mu dobro. To tak w dużym skrócie.

Schemat należy, oczywiście, po swojemu poukładać, interpretując słowa-klucze. "Starzec" może być młodą mistrzynią miecza, "Jaskinia" – górskim szczytem, a "Finałowa walka" nie musi oznaczać nawalanki, ale zmagania ze słabościami. Każdy etap opowieści może być rozbudowany kosztem pozostałych. Niezmienny pozostaje tylko trzyczęściowy cykl przygody: Odejście, Inicjacja, Powrót.

Trzy etapy podróży odpowiadające nie tylko konstrukcji trylogii, ale też porządkowi wszelkich rytuałów inicjacyjnych. Czy chodzi o obrzędową inicjację chłopców plemion dawnej Australii, o chrzest "kotów" w armii, czy buddyjską wizję umierania – jednostka opuszcza swoje miejsce, a wraz z nim dotychczasową tożsamość. W fazie Separacji szuka nowej tożsamości, by ostatecznie powrócić do społeczności, ale pełniąc w niej już inną funkcję. Ten porządek, opisany na początku ubiegłego wieku przez etnografa Arnolda van Gennepa, to tzw. "Obrzęd Przejścia".

Być jak Jezus Chrystus

Gibsona nie zwiódł instynkt, że tak bardzo skupił się w "Pasji" na maltretowaniu ciała. Jezus nie jest dziś jakimś tam archetypem, tylko jego ucieleśnieniem. Wzorem etycznym? Może. Ale wzorem estetycznym i dramaturgicznym – na pewno. Ubóstwiliśmy tego bohatera zachłannie i pogańsko. Ciężko zapracowaliśmy na to, by był ciągle zmysłowy, cielesny i dotykalny, jak na obrazach Caravaggia. Dziś na neonowym krzyżu podczas koncertów zawisa Madonna. A im gorsze pisze piosenki, tym bardziej stara się go przypominać zbolały Bono. Męczenników i zbawicieli kocha też polityka i historia. W polskiej tradycji romantycznej "100 dni Napoleona" zwykło się przedstawiać jako tryumfalne zmartwychwstanie. Wybrańcem może być cały naród ("Polska Chrystusem narodów"). Może nim być też 16-bitowy komputer – bardzo chrystusowy był przecież kult Amigi, co do której fani nie mieli wątpliwości, że po epoce upadku tryumfalnie powróci, bijąc na rynku plugawe pecety. A jeśli za każdą wielką opowieścią ukrywa się nie Jezus, lecz mit, to co czai się za mitem?

Campbell, jako że jego praca wiele zawdzięcza psychoanalizie, może udzielić tylko jednej odpowiedzi. Na całym świecie, niezależnie od zamożności, technologicznego zaawansowania
i poziomu kinematografii, ludzie czerpią z jednego źródła: podświadomości. Dlatego śnią
o tym samym – śnią mity. "Sen to prywatny mit, mit to publiczny sen". Jezus stał się publicznym snem o nadzwyczajności każdego z nas.    

Jeśli kino ulepsza swoich Jezusów względem oryginału, to najczęściej prostuje ten jego "defekt", że nie znał kung-fu (pomijając incydent z kupcami w świątyni) i pozwalał pluć sobie w kaszę. 20th Century Fox planuje film o Mojżeszu i chce, by bohater przypominał krwiożerczego Leonidasa z "300" (2006) i niezniszczalnego Williama Wallace’a. Najbardziej przewrotnym Jezusem ostatnich lat jest Mickey Rourke w "Zapaśniku" (2008) Darrena Aronofsky’ego. W obecności rozmiłowanej w cierpieniu publiki, wrestler po chrystusowemu zmaga się ze sobą. Daje spektakl cierpienia, powtarza gest poświęcenia ciała. Ale poświęca je w imię niczego – jego zmagania ringowe są tylko parodią walki, bo wynik jest przecież ustalany wcześniej. Jego ofiara jest złożona dla powszechnego z(a)bawienia publiczności, a Nagroda to krótkotrwałe uwielbienie skandującego "kościoła".

Jezus Aronofsky’ego powiela swoim życiem najstarszą historię świata, słyszy ten sam podszept, co poprzednicy, ale nie przypomina mitologicznego bohatera. To rewolucjonista bez pomysłu na rewolucję i przywódca bez wyższego utylitarnego celu. Coś przestało działać. Jest zdezorientowany.


Darek Arest

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones