Wywiad

Rozmowa z Januszem Majewskim, reżyserem "Po sezonie"

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Rozmowa+z+Januszem+Majewskim%2C+re%C5%BCyserem+%22Po+sezonie%22-27900
Dominika Wernikowska: Dlaczego tak długo milczał pan jako twórca? Janusz Majewski: Wszyscy myślą, że milczałem, co oznacza, że nie oglądają teatru telewizji. Nie próżnowałem, zrobiłem kilka spektakli w TVP, dwie inscenizacje w teatrze "Kwadrat", serial "Siedlisko", wydałem 2 książki. Ale "Siedlisko" było 8 lat temu... Może trochę się wymiguję od odpowiedzi. Tak naprawdę zwątpiłem w możliwość nawiązania kontaktu z publicznością. Nie chcę i nie potrafię robić filmów z założenia komercyjnych. Czekałem na taki moment, kiedy będę mógł zrealizować coś ambitniejszego. Moja publiczność zniknęła z różnych powodów, między innymi ekonomicznych. Do kina chodzi głównie młodzież, a ja do młodzieży mam stosunek taki, jak do mojego wnuka. Bardzo go kocham i zależy mi na tym, żeby wyrósł na światłego człowieka, ale niekoniecznie odczuwam potrzebę jakiejś misji wobec młodego pokolenia. Ta przerwa wyniknęła również po części z poczucia rozczarowania przyjęciem mojego poprzedniego filmu "Złoto dezerterów", który paru krytyków uznało za przedsięwzięcie bezwstydnie komercyjne. Pisano, że wykorzystuję popularność pierwszej części "C.K. Dezerterzy". Te zarzuty były tak formułowane, jakbym komuś coś ukradł. To w końcu był mój film, mój sukces i mogłem go pomnożyć. Pan się przejmuje opiniami krytyków? Nie są mi obojętne, bo wpływają na widownię. Nie jest to przyjemne, jeśli ktoś nie widzi sensu w tym, co zrobiłem i obrzuca mnie inwektywami. Film polski jest traktowany z zasady jako coś, co należy krytykować. Nie ukrywam, że negatywne opinie są bardzo często uzasadnione, ale nie podoba mi się ten ton pouczania, pretensji. Niektórzy krytycy zachowują się jak właściciele obrażeni na swoich pracowników, którzy nie wykonali roboty i trzeba ich za to skarcić. Pomyślałem sobie, że ja już nie muszę znosić takich zjawisk. Co sprawiło, że zmienił pan zdanie? Tak naprawdę sprawił to przypadek. Pojechałem dwa lata temu na festiwal do Nowogardu, gdzie zorganizowano retrospektywę moich filmów. Zaproszono również aktorów, którzy u mnie grali, między innymi Leona Niemczyka. Spędzaliśmy sporo czasu razem i opowiedział mi wtedy historię swoich sześciu małżeństw. Pomyślałem, że jego życiorys to świetny temat na film. Skoro miałem bohatera, stworzyłem pierwsze szkice, dorobiłem fikcyjne wątki. Potem wymyśliłem kolejne postacie, wszystkie role pisząc dla konkretnych aktorów, poza Gosią Sochą wyłonioną z castingu. Zacząłem wymyślać intrygę, szukać sensu porządkującego całość. Wpadłem na pomysł, który być może łamie jakieś tabu, czyli romans między ludźmi przy tak znacznej różnicy wieku. Postanowiłem zrealizować film w moim pensjonacie na Mazurach, gdzie w miesiącach posezonowych jest pusto i spokojnie. Rutynową dotację, którą otrzymaliśmy od Ministerstwa w całości pochłonęły wydatki związane ze sprzętem i techniką. Aktorzy oraz realizatorzy pracowali na kredyt. Ograniczenia finansowe sprawiły, że mieliśmy zaledwie 15 dni zdjęciowych. To była mordercza praca możliwa tylko z ekipą zawodowców, ale z drugiej strony dało nam to pewną swobodę działania i niezależność. Czy miłość trzydziestolatki i osiemdziesięciolatka to jeszcze temat tabu? Ja tak nie myślę, ale z zadawanych mi pytań wywnioskowałem, że chyba jednak tak jest. "Po sezonie" nie miało być fotografią rzeczywistości. Celowo tę rzeczywistość filmową deformuję i przerysowuję. W ramach sztuki przesada jest czasami konieczna. To przede wszystkim film o samotności, przecież wszyscy moi bohaterowie szukają wsparcia w drugim człowieku. Nie zrobiłem go po to, żeby szokować, ale spodziewam się i takich opinii. Krytycy piszą z reguły o treści, przesłaniu czy problemie stawianym przez reżysera. Jak film jest poważny, to zasługuje na większą uwagę, jest nawet takie określenie "ważny film". A co to dla pana oznacza? Szczerze mówiąc, nie wiem co to znaczy "ważny film", ważna albo nieważna to może być legitymacja uprawniająca do zniżki w pociągu. Każdy ma własne kryterium ważności. Film to nie jest medium rejestrujące jakąś historyjkę. Nie zależało mi wyłącznie na tym, żeby opowiedzieć o spotkaniu dwojga ludzi, ich samotności, lęku przed starzeniem się, śmiercią, chorobą. Dla mnie równie istotny jest sposób opowiadania, czyli układ obrazów, rytm, przetrzymanie ujęcia o dwie sekundy dłużej. Jestem przekonany, że widz odbiera to podświadomie. O takich rzeczach krytyka za często nie pisze, a warto wskazywać na walory formalne. Jaka była reakcja Leona Niemczyka, kiedy dowiedział się, że jego życie będzie tematem filmu, nie miał nic przeciwko temu? To nie jest jego biografia, dał tylko impuls do powstania tej postaci. Wykorzystałem krótkie fragmenty jego życiorysu, między innymi historię o sześciu żonach, użyłem też jego imienia. Leon zgodził się bez wahania. Był bardzo zmotywowany, świetnie przygotowany i zawsze pierwszy na planie. Kipiał energią, podczas gdy wszyscy padaliśmy już ze zmęczenia.Mówi pan, że zainspirowała pana historia Leona Niemczyka, a ile w tym bohaterze jest z pana? Chyba nie da się tego uniknąć. W usta bohatera podświadomie wkłada się własne myśli. Trochę materiału dostarczyło życie, moje przemyślenia, lektury czy ukryte marzenia. Chciałem dać widzom przyjemność obcowania z filmem, z moimi postaciami. Najbardziej dobitnie formułował to Nabokov, który w każdym wywiadzie podkreślał, że książka musi sprawiać czytelnikowi przyjemność estetyczną i emocjonalną. Nienawidzę myśli, że wypełniam jakiś program społeczny albo polityczny, że to jakaś krucjata przeciwko czemuś albo za czymś. Sztuka jest po to, żeby po prosu uprzyjemnić człowiekowi życie, wzbogacić go, na chwilę zatrzymać go w pędzie. Czyli coś takiego jak kino zaangażowane to obce panu pojęcie? Tak, zdecydowanie. W co zaangażowane? Musiałbym należeć do jakiejś grupy, partii, podzielać poglądy większej ilości ludzi, nieść z nimi jakiś sztandar. Całe życie przed tym uciekałem. Powiedział pan podczas konferencji prasowej, że kino to bajka, która ma nas po prostu zabawić przez 90 minut. Bajka dla dorosłych, dzięki której odrywamy się od rzeczywistości. Nawet jeśli ta bajka traktuje o realiach, w których żyjemy, to musi być to przetworzone w taki sposób, żeby nie było mi wszystko jedno, czy idę do kina czy patrzę przez okno. Zawsze tak było? Nie chciał pan podejmować dyskusji z otaczającą rzeczywistością? Uciekałem od tego jak diabeł przed święconą wodą. Tyle mam codziennego życia za oknem, że nie chcę tego oglądać na ekranie. Nie było mowy, żebym robił zaangażowane filmy. Tego rodzaju kino wyrastało z zupełnie innych pobudek, z poczucia obowiązków społecznych, z chęci wyrażania poglądów politycznych. Sam się dziwię, jak to się stało, że jako człowiek zupełnie aspołeczny zgodziłem się być przez tyle lat prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Prawdopodobnie sumienie mnie do tego skłoniło (śmiech). Powiedział pan, że traktowano pana trochę jak outsidera, dobrze mieć taką pozycję? Dobrze, ale ja musiałem zapracować na ten status, wyrobić sobie swego rodzaju "wariackie papiery". To zaczęło się od "Lokisa", wtedy przylgnęła do mnie etykietka, że jestem estetą robiącym dziwaczne filmy. Dzięki temu mogłem kręcić dzieła różnorodne i odległe od problemów współczesnych. Chociaż usłyszałem kiedyś od jednego z krytyków, że "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny" to było polityczne wystąpienie, bo pokazywałem zmierzch dynastii, gdy zaczął się zmierzch komuny... No cóż, autor nie jest interpretatorem swoich dzieł. A teraz ogląda pan współczesne polskie filmy? Nie mam na to czasu, nie interesuje mnie oglądanie filmów robionych wyłącznie w celach zarobkowych. Po co ja mam się z kogoś wyśmiewać? Nie mam potrzeby dawania upustu negatywnym uczuciom. Nic się panu nie podoba? Jeśli chodzi o kino polskie, nic mnie jakoś w ostatnich latach nie szarpnęło, nie dostarczyło mi takich przeżyć, żebym zapamiętał. Może tylko "Dzień świra"Marka Koterskiego. Jak pan myśli, dlaczego polska publiczność tak czeka na komedie romantyczne? Trzeba sobie zadać pytanie jaka publiczność. Taka, która została wychowana na tego rodzaju komercyjnych produkcjach. Większość ludzi, którzy tworzą tę milionową widownię jest przekonanych, że tak właśnie powinien wyglądać film, bo tak ich nauczono. Jestem przekonany oni są zachwyceni, kiedy widzą na ekranie, że Warszawa jest piękna, europejska, życie jest proste, a młodzież robi oszałamiającą karierę. A może to reżyserzy tak widzą rzeczywistość? Nie podejrzewałbym ich o taką naiwność. Myślę, że oni są bardzo dokładnie zmotywowani kasą. To jest robione z pełną świadomością i wyrachowaniem. Dlaczego podczas festiwalu w Gdyni nie zgłosił pan "Po sezonie" do konkursu? Nie chciałem brać udziału w konkursie, być może popełniłem błąd i zrobiłem krzywdę aktorom, w końcu konkurs jest również reklamą dla całego przedsięwzięcia. Po prostu dawniej starzy reżyserzy nie stawali w szranki z debiutantami. Ale teraz stają. No tak, ale ja byłbym tam najstarszy. Nie będę się przecież ścigał z moimi studentami, bo to byłoby śmieszne. Zbliża się pańskie 75-lecie, jak się pan czuje jako dostojny jubilat? Spełniony zawodowo i życiowo. W tym wieku człowiek interesuje się już tylko tym, czy zdrowie dopisze. Mam teraz za sobą spory wysiłek - nakręciłem film, napisałem książkę "Po sezonie" będącą literacką formą scenariusza, wzbogaconą o życie wewnętrzne głównego bohatera oraz drugą część mojej autobiografii zatytułowanej "Ostatni klaps - pamiętnik moich filmów", która niebawem ukaże się nakładem Wydawnictwa Autorskiego. Pierwsza część "Retrospektywka" dotyczyła okresu dzieciństwa, lat szkolnych, pierwszych filmów krótkometrażowych, w drugiej opowiadam o realizacji wszystkich moich filmów fabularnych, od pierwszego do ostatniego.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones