JAK UGRYŹĆ TĘ MIŁOŚĆ?
Dzięki "Zmierzchowi" w głównym obiegu popkultury pojawili się bohaterowie tak zwykli, jak lwia część jej młodych odbiorców. W lansowanej między innymi przez kino młodzieżowej kulturze "keep smiling", gdzie radosny wyszczerz jest równie obowiązkowy, co modna fryzura, ponura ferajna z kart powieści Stephenie Meyer pozornie nie miała czego szukać. A jednak stało się inaczej. Każde pokolenie ma swojego wampira. Moje za młodu oglądało
"Hrabiego Kaczulę" – surrealistyczną bajkę z niewysokich lotów scenariuszem, w której wampiryczność pełniła wyłącznie rolę kolorowego sztafażu. Dziś oczywiście kąsają inni. Pojawienie się w 2008 roku na ekranach kin pierwszego
"Zmierzchu" oznaczało równocześnie zmierzch popularności Harry’ego Pottera, Eragona i całej rzeszy młodzieżowych bohaterów X Muzy. Dziewczyny pokochały
Roberta Pattinsona, chłopcy z dystansem podeszli do
Kristen Stewart, by następnie odkryć w sieci jej modelingowe zdjęcia i pokochać ją jeszcze mocniej, a krytycy, jak świat długi i szeroki, zaczęli tłuc w
"Zmierzch" jak w bęben. Nasi, ma się rozumieć, także.
"Film jest po prostu ładny, choć dla emo-niewtajemniczonych pozostaje emocjonalnie obojętny" – wyrokował w filmwebowej recenzji pierwszej części
"Zmierzchu" Michał Burszta. "To nic więcej, jak lekcja wychowania seksualnego przygotowana specjalnie dla licealistek" – uważa z kolei oceniający
"Księżyc w nowiu" Marcin Pietrzyk. Nie zgadzam się z obiema opiniami. Pod mroczną fasadą
"Saga Zmierzch" przedstawia szereg najprostszych problemów, żywo dotykających zwłaszcza młodego widza. Choć faktycznie na pierwszy plan wysuwa się wątek inicjacyjny,
"Zmierzch" nie kojarzy się z wychowaniem seksualnym. To raczej lekcja przystosowania do życia w społeczeństwie. Od razu wypada też zedrzeć z sagi metkę "biblii emo". Obie części filmu nie mają z tym nurtem nic wspólnego.
Skąd wzięło się emo? W połowie lat 80. część hardcore-punkowych, działających zwłaszcza w okolicach Waszyngtonu kapel zaczęła grać ostre melodie, wzbogacone o wyraziste eksponowanie uczuć w tekstach i podczas występów. Z początku emo traktowane było jako podgatunek punka, z czasem jednak ewoluowało w emocore (emotional hardcore). Zanikło na początku kolejnej dekady, by pod wpływem takich zespołów jak
Fugazi czy (zwłaszcza) Sunny Day Real Estate powrócić w połowie lat 90. Tymczasem fani dwóch pierwszych fal muzyki emo w niczym nie przypominali zarzucających czarnymi grzywkami, zakolczykowanych nastolatków. Ci pojawili się dopiero w bieżącej dekadzie. Ich ubiór stał się wypadkową mrocznej, gotyckiej mody i indie rockowego sznytu lat 90., ich muzyka to już nie
Fugazi, a wystylizowane, popowe hity autorstwa The Rasmus,
Placebo czy Him. Rzecz jasna, najmocniej w oczy rzuca się postawa – skrajna aberracja i skłonności do romantycznego melodramatyzmu, w znakomitej większości nie wywołane żadnymi poważnymi problemami.
Czy to samo cechuje bohaterów
"Zmierzchu"? Paradująca przez dwie części z miną świętej cierpiętnicy Isabella Swan ma problem. Ciężko jest jej zaklimatyzować się w ponurym, kilkutysięcznym Forks, gdzie psy szczekałyby dupami, gdyby tylko przestało padać. Nowi szkolni koledzy są, owszem, sympatyczni, jednak ich zainteresowania nie wykraczają poza stołówkowe plotuchy. Rodzice żyją daleko od siebie, a na domiar złego już pierwszego dnia w szkole Bella natknęła się na Niego. Chłopaka, na widok którego serce zakołatało jej w drum’n’bassowym tempie, chłopaka, który jak na złość chce zrobić wszystko, by od niej uciec. Fakt, iż dziewczyna odgradza się emocjonalnie od społeczności, nie wynika z ulegania modzie na konkretny, młodzieżowy styl bycia. Bella jest najzwyklejszą w świecie, nieśmiałą nastolatką, która usiłuje dopasować się do nowej rzeczywistości i znaleźć kogoś, w kim mogłaby się zakochać.
Co innego Edward. Nieprzypadkowo przy każdym spotkaniu z Bellą kamera filmuje go niczym hollywoodzką gwiazdę, która nawet w polu musi mieć nogawki niezbrukane błockiem. W ten sposób twórcy sugerują, że chłopak jest dla niej całym światem, a przy każdym spotkaniu przesłania jej całe pole widzenia. Proszę zauważyć, że Edward nie wchodzi w plan – on się z niego "wyłania" niczym eteryczne bóstwo, zabłąkane pośród małomiasteczkowych śmiertelników. Kontrastu dopełniają eleganckie, ciemne stroje, nieszczególnie pasujące do obłych kurtali noszonych przez Isabellę. Przystojny wampir jest spełnieniem marzeń dziewczyny, śniącej o byciu uwiedzioną przez tajemniczego księcia, choćby nawet miał to być książę ciemności. Także Edward nie ma nic wspólnego z postawą emo. Jego cierpienia wywoływane są ograniczeniami, narzuconymi przez fizjologię i rasę. Argumenty o ponurym wizerunku to również strzał kulą w płot, no bo widział kto kiedy radosnego wampira?
Bardzo podoba mi się w
"Zmierzchu" umowność konwencji. Wbrew temu, co sugerują dystrybutorzy, żadna ze znanych nam części sagi nie jest "dramatem, akcją, horrorem". To, co najważniejsze, dzieje się poza fasadą "wampiryczności". Edward i Bella są zakochanymi w sobie nastolatkami, którym bez przerwy ktoś lub coś staje na drodze do szczęścia. Jeszcze ciekawiej wygląda familia Cullenów, w filmie sportretowana jako gromadka rozleniwionych mieszczuchów. A gdzie dzwony, nietoperze i drzemki w trumnach? Nic z tych rzeczy, tu wampiry gustują w nowoczesnych meblach i przeszklonych wnętrzach, a od reszty różnią się wyłącznie kredowobiałą karnacją.
"Żywy trup, częste oksymoroniczne nazwanie sposobu istnienia wampira wskazuje na egzystencję pograniczną, zawieszoną między życiem a śmiercią" – pisze w swojej książce "Wampir. Biografia symboliczna" Maria Janion. Na tle znanych z popkultury koneserów posoki Cullenowie jawią się niczym tryskające vis vitalis potulne baranki. O tym, jak bardzo starają się nie wyróżniać na tle społeczeństwa, świadczy wybór doktora Cullena, który pomimo uwarunkowanej biologicznie konieczności chłeptania krwi (co z tego, że zwierzęcej) zdecydował się zostać lekarzem. Jak sam twierdzi, największe szczęście bierze się z pomagania ludziom. Z drugiej zaś strony Cullenowie są napiętnowani przez rodzinę Volturich, którzy akurat swojej wampiryczności nie ukrywają. Oba wątki prowadzone są na tyle zgrabnie, że nikomu nie będzie groził mętlik w głowie.
Jest zatem
"Zmierzch" lekcją przystosowania się do społeczeństwa. Nauczyciele nie zadają wydumanych pytań, za to podsuwającą nader prostą, składającą się z jednego słowa odpowiedź: Miłość. Wierzyła w nią autorka powieściowego pierwowzoru,
Stephenie Meyer, dając tego dobitny dowód na co trzeciej karcie książki (tu oklaski dla
Catherine Hardwicke i
Chrisa Weitza – przełożenie na język filmu dwóch opasłych, napisanych potwornie prymitywnym, blogowym stylem ksiąg już samo w sobie jest godne podziwu). Także wersja kinowa stara się zarazić widzów tą, jakże banalną, wiarą w potęgę miłości. Zwłaszcza, jeśli jest to uczucie międzyrasowe. We wciąż purytańskiej Ameryce wielokolorowe związki dalej wzbudzają kontrowersje. Zakazana miłość człowieka i wampira staje kością w gardle części zębatej braci. Metafora: "miłość ponad podziałami" wydaje się czytelna, niczym intencje wampira Jaspera, pragnącego podczas urodzinowego przyjęcia Belli zatopić kły w apetycznym ramieniu dziewczyny.
W nowoczesnym, mainstreamowym horrorze efekty specjalne nie ograniczają się do regularnego polewania bohaterów galonami sztucznej krwi. Dominują efektownie skręcone walki na miecze, broń mechaniczną czy zwykłe pięści i kopniaki. Na tym polu
"Zmierzch" wygląda wyjątkowo skromnie – ot, parę scen pojedynków między wampirami, kilka przemian wilkołaków plus swawolne fruwanie Edwarda i rudowłosej Victorii przez leśne ostępy. Tu (zwłaszcza w pierwszej części) stawia się na klimat.
Catherine Hardwicke świetnie wyczuła "potencjał" lasu, nadając położonemu w jego sercu miasteczku Forks duszny klimat rodem z
"Miasteczka Twin Peaks". Pod osłoną drzew i nocy coś zabija ludzi, mieszkańcy żyją w strachu, tymczasem Bella bez lęku goni po kniejach, pełnych wampirów, wilkołaków i Bóg wie jakich innych strzyg. Zresztą w przypadku obydwu części trudno właściwie mówić o grozie, skoro pierwsze półtorej godziny każdej z nich to nastoletnia obyczajówka pełną gębą. Obaj reżyserzy odrobili lekcję ze współczesnej telewizji, co udowodnili, kręcąc sceny szkolne i rodzinne w duchu fikcyjnych reality shows. Ruchoma kamera przemieszcza się między głowami znajdujących się w pomieszczeniu postaci, zaś pozornie błahe dialogi uwypuklają dysharmonię pomiędzy wrażliwą Bellą a płytkim otoczeniem. Czy nie przypomina Wam to hitów popołudniowego pasma MTV? Tam też w każdej grupie znajduje się cicha owieczka, eksponowana ponad miarę przez ciekawską kamerę.
Bronię
"Zmierzchu" również dlatego, że dzięki niemu w głównym obiegu kultury popularnej pojawili się bohaterowie tak zwykli, jak lwia część jej młodych odbiorców. Pospolita do bólu, z wyglądu i zachowania podobna do wszystkich i do nikogo Bella stała się twarzą wrażliwej młodzieży pod każdą szerokością geograficzną. Jej status uzmysławia plakat
"Zaćmienia" – w trzeciej części sagi to ona stanie się głównym ogniwem filmu, nawet jeżeli tak naprawdę była nim od zawsze. Edward to archetyp chmurnego, klasowego przystojniaka, natomiast Jacob jest wilkołaczym odpowiednikiem kapitana szkolnej drużyny futbolowej. Od swoich kolegów z
"High School Musical" czy
"Hanny Montany" różni ich spokój. Bohaterowie
"Zmierzchu" nie ganiają ze sztucznie przylepionym uśmiechem, ale zachowują cały czas poważne oblicze. W młodzieżowej kulturze "keep smiling", gdzie radosny wyszczerz jest dla filmowej postaci tak samo obowiązkowy, jak modna fryzura, ferajna z kart powieści
Stephenie Meyer pozornie nie miałaby czego szukać. Tymczasem stało się inaczej. A młodzi widzowie w pełni uwierzyli w postawę lansowaną przez Bellę i Edwarda.
Jak będzie wyglądać
"Zaćmienie"? Tego, póki co, nie wiemy. Żywię nadzieję, że twórcy trzeciej części sagi nie zrezygnują z obranej przez siebie drogi kina obyczajowego, pozostawiającego wampirze motywy na drugim planie. Może być niebezpiecznie – w "trójce" wiedziona płomiennym uczuciem Bella chce dołączyć do krwiożerczej rasy... Pierwsze dwie części są jutrzenką na nieboskłonie współczesnego, nierzadko przekraczającego dopuszczalne granice idiotyzmu kina młodzieżowego. Patos patosem, ale póki młody widz otrzymuje w kinie tak szczerą apoteozę fundamentalnych uczuć, ja kibicuję jej z całego serca. Nawet, jeśli nie czuję się emo.
Jacek Sobczyński (ur. 1985): dziennikarz filmowy i muzyczny. Publikował m.in. w Onecie, CGM-ie, Esensji oraz czasopismach "Pulp" i "Hiro". Na co dzień pracuje w dziale Kultura dziennika "Polska Głos Wielkopolski". Absolwent filmoznawstwa poznańskiego UAM.