Po raz pierwszy współpracował z
Jamesem Cameronem w 1994 roku, jednak dopiero sukces "
Titanica" okazał się kamieniem milowym w jego karierze producenta filmowego. Po 12 latach duet sprowadził na świat kasowego "
Avatara" – blockbuster, który zdeterminował, na przynajmniej dwie dekady, ich zawodową ścieżkę. Z
Jonem Landauem – producentem "
Avatara: Istoty wody", o wieloletnich przygotowaniach do premiery sequelu, licznych wyzwaniach producenckich oraz współpracy z
Jamesem Cameronem porozmawiała Daria Sienkiewicz.
***
DS: Jak się czujesz tuż przed, chyba trzeba położyć tu akcent, "kinową" premierą "Avatara"?
JL: Fantastycznie! To kapitalne uczucie móc wreszcie podzielić się ze światem filmem, nad którym tak długo pracowaliśmy.
Produkcja trwała latami. Biorąc pod uwagę pandemię oraz sytuację branży filmowej na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy, nie obawiałeś się, że do czasu premiery nie będziesz miał gdzie go pokazywać?
JL: Zdaję sobie sprawę, że sektor branży kinowej ma za sobą naprawdę trudny okres i wciąż sytuacja wielu kin, zarówno studyjnych, jak i multipleksów, nie jest najlepsza. Ale nigdy nie wątpiłem, że kina przetrwają. Wziąłem sobie do serca fakt, że ciąży na nas jeszcze większa odpowiedzialność za dostarczanie treści, które będą dowodem na to, że doświadczanie filmu w kinie nadal jest jedyne w swoim rodzaju. Robiłem prezentację dla kiniarzy w czerwcu, podczas której sparafrazowałem cytat z "The New York Timesa" brzmiący mniej więcej tak: "Kinową rozrywkę możesz mieć w domu za połowę ceny. Biznes filmowy, jaki znamy, wkrótce umrze". To napisano… w marcu 1993 roku! Wtedy powiedziałem: "I o tym właśnie musimy pamiętać!". Myślę, że w ludzkiej naturze, od czasów greckich tragedii, leży potrzeba kolektywnego doświadczania. Jest to tym ważniejsze w dzisiejszych czasach, kiedy pandemia skazała wielu ludzi na izolację. Tyle rzeczy musieliśmy robić w pojedynkę, odpuszczając możliwość dzielenia się czymś ważnym z innymi. Zdarza mi się chodzić do kina samemu, ale wiem, że większość ludzi zabiera ze sobą towarzystwo – przyjaciół czy rodzinę, po to by współdzielić kinowe doświadczenie z bliskimi i resztą widzów na sali. To nie tylko kwestia spędzenia czasu ze znajomymi, ale i zobowiązanie się społeczności do bycia częścią czegoś większego, wyłączenia naszych telefonów i nie rozmawiania ze sobą podczas seansu. Musimy po prostu dostarczać widzom taki rodzaj treści, która ich do tego zmotywuje.
Czy to jest rozmowa o technologii? Jak myślisz, jaka jest jej rola w preferencjach i gustach współczesnej widowni?
JL: Myślę, że nie chodzi tylko o to, co my i kina chcemy osiągnąć, bo nie dokonamy przecież tego wszystkiego sami. Moim celem jest realny wpływ na wrażenia widzów oglądających film. By zamiast "Widziałem/am film w kinie", mówili "Doświadczyłem/am filmu w kinie". A to doświadczenie, szczerze mówiąc, zaczyna się już od momentu zakupu biletów, wejścia na salę kinową i decyzji wyboru miejsca. Chodzi o komfort całego tego procesu. A celem technologii, którą my wdrażamy, jest jeszcze większe zaangażowanie publiczności w narrację opowieści. Więc kiedy rozmawiamy o tym, co w "
Avatarze: Istocie wody" zostało najbardziej unowocześnione, myślę przede wszystkim o zbliżeniach kamery. Wystarczy spojrzeć na to, co udało nam się uzyskać od
Zoe,
Sigourney,
Kate,
Sama i
Stephena – czyli na niunase i subtelność ich kreacji aktorskich, które dzięki efektom specjalnym zostały jeszcze bardziej urealnione i podkreślone. Przeznaczeniem tych występów jest wielki ekran, żebyśmy mogliśmy doświadczyć nadzwyczajnego świata Pandory. Przy pierwszym "
Avatarze" liczył się dla nas efekt fotograficzny – często mylony z fotorealistycznym, ale przecież nie mogłeś stwierdzić, co było na Pandorze prawdziwe. Ktoś kiedyś zobaczył trailer i powiedział: "Ta scena, w której helikopter roztrzaskuje się w lewitujących górach, wygląda tak sztucznie!". A ja na to: “Co masz na myśli?! Przecież nie istnieje coś takiego, jak lewitujące góry!". Ale teraz, gdy mamy w filmie tyle scen z ludzkimi bohaterami wchodzącymi w interakcję z postaciami wykreowanymi w CGI, musieliśmy uzyskać efekt wiarygodności w obu przypadkach. Tym razem naszym priorytetem był fotorealizm.
Trzynaście lat temu uważnie obserwowałeś reakcje widzów podczas seansu "Avatara", chodziłeś na zwykłe kinowe pokazy. Czego się spodziewasz teraz?
JL: Miałem szczęście podróżować trochę z materiałem filmowym, chociaż jeszcze nie byłem na wypełnionym po brzegi, repertuarowym kinowym pokazie, nie licząc seansu z obsadą. Ale udało się pokazać regularnym widzom około 18 minut materiału m.in. w Londynie, Monachium, Madrycie, Paryżu, a nawet w Azji. Za każdym razem obserwowałem reakcje osób zgromadzonych na sali. Gdy zaczynaliśmy od sceny, w której dzieci Sully'ego po raz pierwszy eksplorują ocean, widziałem, jak wszyscy otwierają szeroko buzię ze zdumienia. Gdy bohaterowie zanurzali się w morską toń, co rusz ktoś wyciągał na moment dłonie w kierunku ekranu, by dotknąć wody i ryb. To było coś, co podobało mi się najbardziej. Wyświetlany fragment kończyła scena, w której tulkun pokazuje po raz pierwszy Lo'akowi swoją płetwę. Obserwować ludzi, gdy przeżywają spektrum emocji, ich wzruszenie, to najbardziej satysfakcjonująca część mojej pracy. Koniec końców, to jest dla nas najważniejsze – stworzyć emocjonalną więź z widzami.
Pomysł osadzenia historii w środowisku wodnym nie może nas dziwić – w końcu stoi za nim James Cameron. Co było największym wyzwaniem z technicznego punktu widzenia? Cała wizualizacja "masywu" wody?
JL: Zdecydowanie! W "
Titanicu" mieliśmy do czynienia z zupełnie innym obrazem oceanu. Z kolei w "
Otchłani" woda była na dobrą sprawę wytworem naszej wyobraźni, jedynie czystą fantazją. W "
Avatarze: Istocie wody" chcieliśmy, aby Pandora była autentyczna. Wykorzystaliśmy nasze poprzednie filmowe doświadczenia z kreacją wody, aby podnieść sobie samym poprzeczkę i sprostać konceptowi, który zrodził się w naszej wyobraźni tym razem. Ja i Jim wybraliśmy się na wycieczkę do Truk Lagoon w Mikronezji, gdzie dni i noce spędzaliśmy na nurkowaniu i eksplorowaniu oceanu. Gdy zgłębialiśmy ideę fotorealizmu, pamiętaliśmy o tym, że każdy na świecie ma pewne wyobrażenie na temat oceanu i wody, nawet jeśli nigdy nie nurkował. Większość ludzi kojarzy podwodne krajobrazy np. z dokumentów "National Geographic" czy eksploracji
Jacques'a-Yvesa Cousteau. Wraz z ekipą polecieliśmy na Bahamy, gdzie obserwowaliśmy interakcję aktorów z wodą, jak ich twarze i ciała reagują z pianą morską; a nawet ewolucję pojawiania się i znikania bąbelków, gdy ktoś wskakiwał do wody. Przyglądaliśmy się nakręconym scenom i dyskutowaliśmy: "Te bąbelki nie wyglądają realistycznie, spójrzcie na nasze pierwotne referencje. Tu coś nie gra, zwróćcie uwagę na moment zderzenia ciała z powierzchnią wody i sposób, w jaki krople powinny spływać po skórze". Wprowadzaliśmy poprawki, nie tylko myśląc o tych uwiecznionych kamerą momentach w ich naturalnych środowisku, ale i naszych własnych doświadczeniach.
Mógłbyś opowiedzieć trochę o twojej relacji zawodowej z Cameronem? Wiemy, że jest perfekcjonistą i, mówiąc kurtuazyjnie, bywa niełatwy we współpracy. Jak to jest powiedzieć mu "nie"?
JL: Dla mnie żadna relacja nie opiera się na mówieniu drugiej osobie "nie". Nawet w małżeństwie nie chodzi o odmawianie, ale o efektywną komunikację. Nie mam żadnego problemu, by podejść do
Jamesa i powiedzieć mu, że się z nim nie zgadzam np. "Uważam, że to i to jest niepotrzebne" lub "Nie sądzę, że to jest najlepszy sposób na zrobienie tego…". Według mnie kluczem dobrej relacji nie jest samo posiadanie opinii, ale umiejętność wyrażenia argumentacji, która za nią stoi, i powiedzenie: "Jim, oto dlaczego uważam, że nie musimy tego robić" albo przeciwnie: "To powody, dla których powinniśmy zrobić to w ten sposób!". Mieliśmy sytuację, kiedy Jim mówił: "Dajmy sobie z tym spokój", a jak odpowiadałem "Nie zgadzam się, myślę, że warto zainwestować czas i wysiłek. Powiem ci dlaczego…". Jim prowadzi duże przedsięwzięcie, więc musi do niego podchodzić z silną, zdecydowaną wizją. Dlatego jego wymagania do ludzi są wysokie, moje zresztą też. Rzucamy im wyzwania, ale robimy to we wspierającym środowisku pracy, nie obwiniamy ich za porażki, lecz podtrzymujemy na duchu, gdy komuś coś nie wyjdzie. Jakkolwiek wymagający Jim by był, to powodem, dla którego ludzie bezustannie powracają, by pracować z nim kolejny raz, jest fakt, że nie oczekuje on od nich więcej, niż wymagałby od siebie.
Podejrzewam, że ta powszechna opinia o Cameronie, bierze się stąd, że od podszewki zna każdą profesję na planie filmowym – nie może być inaczej, jeśli zaczyna się u Rogera Cormana – i po prostu dostrzega, gdy ktoś nie dorównuje jego standardom pracy.
JL: Masz rację. Jim wie, jak poprawnie wykonywać zadania innych, ale również jest świadomy, że istnieją eksperci w swoich dziedzinach lepsi od niego. Ale właśnie to daje mu umiejętność rzucania im wyzwań. Nieważne, czy ktoś zajmuje się oświetleniem planu czy scenografią,
Jim potrafi rozmawiać z każdą osobą w jego specyficznym technicznym języku i powiedzieć jej, co zrobiła nieprawidłowo albo czy jest lepszy sposób na wykonanie określonego zadania. A ta osoba zaczyna tego sposobu poszukiwać. To jedna z lepszych rzeczy, które widziałem na planie. Ja też wiele nauczyłem się od Jima przez te wszystkie lata współpracy. I dlatego teraz jestem w stanie pracować po siedem godzin dziennie. Również rzucam ludziom wyzwania, zwłaszcza gdy popełniają błędy, bo staram się czerpać jak najwięcej z moich doświadczeń. Richard Baneham, który jest naszym kierownikiem ds. efektów specjalnych, też wiele nauczył się od Jima. Wszyscy ci ludzie, którzy z nami współpracują, są głęboko zaangażowani w to, co robimy, i rozumieją odpowiedzialność, która spoczywa na naszych barkach. Wreszcie – są z siebie dumni, a to ważne.
James wspominał, że uważnie obserwował etos pracy Rona Howarda w latach 90., co zmieniło w jakiś sposób jego interakcję z ludźmi. Myślisz, że dalej się zmienia?
JL: Droga jego wewnętrznego rozwoju, którą obserwowałem przez lata, ma wiele wspólnego z jego kinem. "
Avatar: Istota wody" opowiada o rodzinie. Obserwowałem Jima podczas filmowania "
Titanica", kiedy razem z
Lindą Hamilton wychowywali córkę. Nie byli wówczas razem, więc nie tworzyli typowej struktury rodziny. Teraz, razem z
Suzy Amis mają trójkę dzieci i również z Josephine, córką jego i Lindy, tworzą zgraną rodzinę.
Jim jest obecnie dużo bardziej rodzinnym człowiekiem, niż kiedy pracowaliśmy ze sobą przy "
Titanicu" czy nawet pierwszym "
Avatarze". Widać to chyba na ekranie.
Chcesz powiedzieć, że to jego najbardziej osobisty film?
JL: Wydaję mi się, że każdy film jest osobisty, więc Jim musiałby się w tej kwestii wypowiedzieć osobiście. Jedną z najlepszych rzeczy w tym filmie jest to, że "
Avatar" zmaga się z tematami, które są dla mnie i Jima bardzo ważne, czyli rodziną, ekologią, różnorodnością kulturową czy akceptacją ludzi, za to kim i jacy są. To dla nas ważne sprawy w życiu, dlatego staraliśmy się powiedzieć coś o nich w kinie. Przemycić to w środowisku, którym się otaczamy, i biznesie, który prowadzimy na co dzień. Po prostu nie chcemy być ludźmi, którzy nie praktykują idei głoszonych na co dzień.
Liczycie na ulgę po premierze? Będzie na nią czas?
JL: Realnie może się to wydarzyć dopiero w styczniu, bo wiesz, nie chodzi o to, jak sobie poradzimy z weekendem otwarcia – to nie ten rodzaj filmu. Prawdziwą reakcję od widzów dostaniemy po dłuższym czasie. Mamy również zamiar od razu powrócić do realizacji "
Avatara 3", który w dużej mierze został już sfilmowany. To decyzja, którą podjęliśmy już jakiś czas temu – chcemy poświęcić kawałek naszego życia na tę franczyzę. By zrobić film, musimy dać z siebie 110 procent. Raczej nie widzimy innej drogi.
Poprzeczka jest zawieszona wysoko – zwłaszcza, jeśli każdy kolejny film ma być tworzony z jeszcze większym rozmachem.
JL: Nie chodzi nawet o rozmach, ale o coraz większy poziom zaangażowania, emocjonalność, rozwój narracji i o jeszcze lepszą jakość finałowej prezentacji. W naszej ekipie śmialiśmy się, że dowiemy się, jak zrobić "Avatara 2" dopiero w dniu, gdy go wreszcie wpuścimy do kin. Są też zalety tej sytuacji, dzięki zgromadzonemu doświadczeniu, zyskujemy nowe pole do działania przy produkcji "Avatara 3" i nie zamierzamy się zatrzymywać! Ciągle zadajemy sobie pytania – co jeszcze możemy zrobić, by ulepszyć ten świat, zwiększyć imersyjność obrazu, opowiedzieć lepiej o emocjach?
Czy James ma zamiar wyreżyserować wszystkie pozostałe sequele?
JL: Na tym etapie planowania to Jim ma być reżyserem, chociaż jest szansa, że stanie stanie się inaczej. Natomiast na tę chwilę wszyscy chcemy, żeby był to on.
Co czujesz, gdy myślisz o przyszłości serii? "Avatar 5" – to brzmi nieco surrealistycznie.
JL: Że jest to kolejna historia, którą musimy opowiedzieć. Dlaczego robimy aż cztery sequele? Nie dla jakiejś sztucznej zasady czy samej idei wyprodukowania serii. Chcemy wydać na świat cztery sequele, bo mamy cztery opowieści, które uznaliśmy za warte pokazania publiczności. A wierzymy, że każda z nich ma swoje własne emocjonalne rozstrzygnięcie oraz morał. Nie musisz znać pierwszej części, by docenić "
Avatara: Istotę wody". A jeśli ją znasz, to być może z drugiej części uda ci się wyłuskać coś zupełnie innego. Dla nas to jest samodzielny film, tak jak kolejne sequele – "Avatar 3", "Avatar 4" i "5". Ale gdy spojrzysz na nie wszystkie jako jedną wielką całość, robi się z tego epicka bohaterska saga. Trochę jak "
Ojciec chrzestny"! Każdy film z trylogii
Coppoli stoi na samodzielnym gruncie – nie trzeba widzieć pierwszej części, by obejrzeć drugą. Ale po seansie wszystkich trzech, czujesz pełnię i mówisz “wow". Dokładnie o to nam chodzi.