Gdyby ktoś mi puścił sam soundtrack z tego filmu to, spokojnie dałbym 10/10.
Niestety jednak. Ten niesamowity koncert, który na prawdę od strony muzycznej "chwyta za
serce" został doprawiony, a raczej "przeprawiony" (doprawia się bowiem aby podkreślić
smak, a nie go niszczyć i zabijać-tak się robi zupki chińskie, a nie filmy!) mnóstwem
wszelakiego rodzaju "gniotu", aby firmy produkujące chusteczki do nosa mogły się wzbogacić
(pewnie były jakieś konszachty:P) na wrażliwych mamach, które z pewnością zużyły przy
"Cudownym dziecku" przynajmniej po 1 paczce.
W moim odczuciu w tym filmie działo się wszystko za szybko.
Począwszy - od podrywu na dachu. Która dziewczyna (przypominam, że Lyla była trzeźwa)
pójdzie do łóżka z facetem, który siedzi na dachu i śpiewa do księżyca?! - powiedzmy, że
jeszcze ujdzie, ale na Boga, oni rozmawiali ze sobą niespełna minutę!!! (chyba)
-Poprzez wszelakie "wybryki owego tytułowego dziecka.
Znalazło ono bowiem całkiem całkiem miejsce do spania po paru godzinach włóczenia się po
NY (pamiętajmy, że Evan-August miał 10 lat).
Kiedy cudak wziął gitarę do ręki po raz pierwszy, to od razu umiał grać. I to jeszcze jak
(WOW),
wodził swoimi palcami po gryfie jak sam Slash, i to bez jakiegokolwiek fałszu, czy zgubienia
rytmu.
Tak samo z resztą ma się sprawa z grą na pianinie. Która istota nauczy się grać na tym
instrumencie w pół dnia? I żeby to było nauczenie się "do re mi fa sol la si do", albo "sto lat",
ale nie, bohater przysiadł się tylko do wielkich organów w Kościele (gry na takich organach
nawet wieloletni organiści uczą się całe życie) i zaczął "wywijać".
Nuty. Od zera do wielkich symfonii w parę chwil. Takiego przyspieszenia, to nie mają nawet
sportowe porsche.
W renomowanej szkole muzycznej zostaje przyjęty jako najmłodszy (tak to przynajmniej
wyglądało) uczeń pierwszego roku. Nie uważa na lekcjach i komponuje - jak się później okaże
- swoje wielkie dzieło. Pierwszy raz w dziejach szkoły na koncercie wystąpi "pierwszoroczniak"
(Oklaski). Ja rozumiem, że w tytule pojawia się słowo "cudowne", ale to nie jest film sci-fi,
tylko zwykły dramat o normalnych (w odniesieniu do masy) ludziach.
- Aż do takiej łzawej wisienki na koniec. Mamusia, tatuś i syneczek spotykają się w tym
gronie pierwszy raz akurat na koncercie na którym grali Lyla i wielki-mały August Rush, a
Louis akurat stojąc w korku przeleciał wzrokiem po plakacie promującym koncert i spostrzegł
tam imię swojej przelotnej, lecz trwałej miłości przed lat, którą szukał przez pół filmu.
(poproszę chusteczkę...) I KONIEC.(...jeszcze jedną...)
Aha. 1 punkt za rolę i wygląd Robina Williamsa - świetny 10 za muzykę(!!!) i -7 za ogół. W
sumie 4/10.
Ale PODKREŚLAM, że są to moje INDYWIDUALNE przemyślenia na temat tego filmu i
uszanuję opinię każdego, kto się z tym nie zgadza.
Jestem otwarty na wszelką krytykę i aprobatę co do recenzji(?).
w sumie to "po mojej myśli" chyba w każdym wersie się box_pudło wypowiadasz i wielce zbliżone fakty obnażasz do tych z mych odczuć się wyłaniających; włącznie z Williamsem i jego wyglądem ;P
Co nie znaczy, że film mam pragnienie na innym osobiście przebijającym się poziomie rozpatrywać. Zasługuje.
Bo film ten, to muzyka. Ze względu na nią się go chłonie. Na tym należy się chyba tu skupiać (właściwie raczej bez "należy", bo samoczynnie się TO dzieje).
Tak powiedziałbym trzeba go odbierać.. i uszami z duchem chłonąć
(o scenariuszu inaczej można by się spoooro rozpisywać..).
film, który brzmi; choć trzeba świadomego dystansu, co do reżyserskiej strony, by piękniej brzmiał