Muzyka, dźwięki, odgłosy…, ale też barwy, pulsujące plamy kolorów rozlewające się z ekranu wprost na widza. Dla mnie film K. Sheridan to poszczególne sceny, obrazy:falujące na wietrze, zielone łany zboża, czerwona bluza Evana na tle białego śniegu, dziecięca pozytywka stojąca przy łóżeczku, której dźwięki przeplatają się z kwileniem niemowlęcia, wzbijające się nad sceną opustoszałego teatru gołębie, moment gaszenia lamp w kryjówce- zapadająca ciemność, radość rozpromniająca twarz chłopca, gdy jego ręce po raz pierwszy pieszczą struny gitary, granit nocnego nieba sączący się przez dziury w kopule starego teatru, czerwone światła samochodu odjeżdżającego w ciemność nocy, krople desczu bębniące o szklane ściany budki telefonicznej, rozwiane kosmyki włosów małej dziewczynki w różowych rękawiczkach na huśtawce, sklepienie kościoła rozświetlone przez sączące się z witraży promienie słońca, żonkile na trawniku, srebrne monety wrzucane do futerału wyścielonego czerwonym welurem, mroczne, zakurzone podziemia metra i wątłe światło reflektorów kolejki, ręka Evana unosząca batutę otulona smugą światła … EKSPLOZJA BARW:)
P.S. Jedynie Robin Williams był jak dla mnie mało wiarygodny w roli Czarnoksiężnika, ale jego rude kosmyki włosów wystające spod ronda czarnego kapelusza… to już osobna historia:)