- Widziałaś?
- Widziałam.
- Byłeś?
- Byłem.
Niemal każda osoba, z którą w ostatnim czasie rozmawiałem na tematy związane z kinematografią oglądała Avatara. Co więcej – znakomitej większości film ten bardzo się podobał. Nie ma się zresztą czemu dziwić, najnowsza produkcja Jamesa Camerona to esencja kina rozrywkowego. Obawiam się jedynie, iż twórca Obcego wyrasta na pierwszego rzemieślnika Hollywoodu. Najpierw Titaniciem, a teraz Avatarem Cameron udowadnia, że jak nikt inny potrafi trafić w zbiorowe gusta. Tylko czy w tych filmach jest cokolwiek nowatorskiego? Mamy tu żołnierza wysłanego z misją infiltracji infiltracji i nawiązywanie przez niego coraz bliższych stosunków z dotychczasowym wrogiem, miłość bohaterów z dwóch kompletnie różnych światów (tym razem, w odróżnieniu od romansu Jake’a i Rose, dosłownie), poprzedzającą decydujące starcie, chwytającą za serce przemowę ("pomożecie?") i oficera zaślepionego rządzą mordu, a wszystko to przyprawione ciekawymi widoczkami oraz płonącym o poranku napalmem... no prawie. Historia opowiedziana na planecie Pandora to po prostu układanka zgrabnie złożona ze znanych branży od lat elementów. Czy to jednak coś złego? Absolutnie nie! Dopóki tego typu filmy dobrze się ogląda (a tak jest w tym przypadku) – niech powstają. Natomiast stawianie Avatara pośród największych dokonań światowego kina uważam za nieporozumienie. Ale Oscary na pewno się posypią. Amerykanie lubią filmy z ważnym przesłaniem (choć wałkowanym już niejednokrotnie), którego zrozumienie nie wymaga angażowania przesadnie wielu szarych komórek.
Zachęcam do lektury moich felietonów: http://ja.gram.pl/Spayki/