Wygląda na to, że słusznym posunięciem reżysera było rozegranie opowieści w Stanach, a nie kolejnej europejskiej stolicy. Fabuła prosta i mało zaskakująca, ale bezpretensjonalna i konsekwentnie pociągnięta do ostatniego ujęcia.
Można by w sumie machnąć ręką, nie trzeba pędzić do kin, ale warto zobaczyć ten film dla Cate Blanchett i Sally Hawkins, które wyjątkowo dobrze dobrano do skontrastowanych ról dwóch sióstr: snobistycznej, popadającej w neurozę Jasmine oraz kolosalnie wyluzowanej Ginger. To właśnie one "robią" ten film.
Bawi również niezmiennie wyłapywanie nawiązań do wcześniejszych filmów Allena oraz pewnych malutkich detali, jak drobny hołd dla pewnej nie tak dawno zmarłej wokalistki.
Najgorsze jest to, że Allen nie daje, żadnej nadziei. Pustka bohaterów poraża. Okropne.
Cate Blanchett dobrze zagrała swą rolę, ale przy tym nie poczułam do niej żadnej sympatii. Zimna, wyrachowana - myśli tylko o tym, jakby tu się dobrze ustawić. Nie wyciąga, bo nie potrafi, żadnych wniosków ze swego życia. Ginger budzi jednak cieplejsze uczucia.
Historia nazbyt prosta - aż dziw bierze, że to Woody.
To prawda, prosta do bólu, ale Woody chyba nigdy nie serwował nam jakichś fabularnych labiryntów, a tutaj i tak odbił się trochę od "europejskiej" mielizny scenariuszowej. Do postaci granej przez Cate chciałem czuć sympatię, kibicowałem jej, żeby się w końcu jakoś ogarnęła życiowo i przestała być taką cholerną snobką, ale szydło wychodzi z worka na sam koniec i chyba właśnie to jest nietypowe dla Allena, że zamknięcie tej opowieści ma gorzki posmak.
Poczułam do niej sporą niechęć, gdy okazało się, że to ona męża wydała. Hipokryzja do kwadratu.
Cholera, prawie do końca myślałam, że ta kobita się ogarnie. A tu nic. Tylko paplała do siebie, do samego końca.
Myślała, że jest pępkiem świata i wszyscy sà na zawołanie. Jakież to smutne.
Blanchett dobrze zagrała ... A czy Allen zdał egzamin?
"O północy w Paryżu" fajne było ;)
" Vicky, Christina, Barcelona" też :)
Wkurzył mnie za to "Poznasz bruneta" czy jakoś tak. Ze złości nawet zapomniałam.
Widzisz, ja właśnie "Bruneta" nie widziałem, "Vicky Cristina" nie powaliła, sama Penelopa również nie. Fakt, zapomniałem o "Paryżu", a to się bardzo przyjemnie oglądało, ale były jeszcze takie filmy jak "Zakochani w Rzymie", których wyłączyłem przed połową, bo jakoś nie umiałem tego zdzierżyć, ale jeszcze na pewno wrócę, bo nie lubię zostawiać niedokończonego filmu, oraz "Sen Kasandry", kończący londyńską trylogię, zapewne mający powtórzyć sukces "Wszystko gra", ale jednak kula w płot.
"Brunet" przegadany do granic możliwości a Hopkins mnie irytował, bo grał ten typ faceta, którego po prostu nie lubię.
Chyba troszku przereklamowany ten Allen, ale cóż - człeka ciągnie tak jakoś do niego ;)
Na wp.pl przeczytałam, że Blue Jasmine to komedia romantyczna. Co się dzieje z ludźmi, ktòrzy winni są nam, zwykłym oglądaczom, rzetelną informację?
Jakoś ludzi trzeba przyciągnąć do kina, a większość chce prostej informacji, nie kim jest Woody Allen, co robi od niemal 50 lat, tylko co to za film, na który mają wydać te cholerne 15 zł, ewentualnie porównania do czegoś, co już znają. Zresztą jeśli chodzi o gatunki, klasyfikacje, to grząski temat, bo chyba nie ma w dzisiejszych czasach czystych, stuprocentowo zachowanych form gatunkowych. Może jakiś ekspert by się lepiej wypowiedział na ten temat, ale ja do nich nie należę ;)