Niewątpliwie dosyć konwencjonalne, w pewnej mierze powierzchowne (dialogi: czasem zbyt oczywiste, zbyt wiele tłumaczące) a jednak dobre, nie pozbawione wartości kino. Zwraca uwagę zaskakująco mało patetycznego zacięcia, o które w historii dziennikarki, która dochowuje zawodowej tajemnicy, za co przychodzi zapłacić jej wysoką cenę, było stosunkowo łatwo. Przy czym nie jest tak, że śladów patosu nie ma tu w ogóle, trochę jest, jest nawet feminizm i są dzieci, ale sęk w tym, że ten który jest, nie jest zły. Nie razi fałszem. 'Nothing But Truth' to film krytyczny względem instytucji Rządu i Prawa w Stanach Zjednoczonych (które w swoich metodach wymuszania posłuszeństwa wcale nie muszą odbiegać daleko od instytucji totalitarnych) dzięki czemu, gdy przychodzi tu do poruszania kwestii wolności prasy czy wolności i praw jednostki, to zdecydowanie bliżej im do uniwersalnego demokratycznego wzorca, niż wzorca typowo amerykańskiego. Nikt tu flagą nie wymachuje. Ale też jej nie depcze - ton oskarżycielski, jakkolwiek istotny, nie wychodzi na plan pierwszy. Z drugiej strony, nie jest to też film, który zmierzałby w kierunku peanu na cześć tropiącego korupcję, nieugiętego dziennikarstwa. Postawa bohaterki jest postawą indywidualną, etyka dziennikarska etyką po prostu, przez co 'Nothing But Truth' zdecydowanie najciekawszy jest jako portret pojedynczej osoby (dobra rola Kate Beckinsale) która w coś tam wierzy, kilka prostych praw, którym stara się pozostać wierną. Co okazuje się kosztowne i niedzisiejsze w społeczeństwie, w którym wygoda jest wartością nadrzędną, a moralność w wielkim stopniu już nie tylko relatywną, ale też - podrzędną. Oglądając 'Nothing But Truth' przypomniało mi się zdanie Michała Chacińskiego z jego recenzji 'Niewidocznych' Frearsa, zdanie które zresztą już gdzieś tu kiedyś cytowałem: "Przekonania, które nas nic nie kosztują, są nic nie warte". Bo też o tym film Roda Luriego przypomina. A to w sumie wcale nie mało, nawet jeśli robi to w stosunkowo prosty sposób.