Oto historia dwóch życiowych rozbitków. On pochodzi z rodziny, w której miłość jest pojęciem nieznanym. Psychicznie zniszczony przez ojca, sam doprowadza do destrukcji syna. Ona żyje na kredyt, z mężem, który ginie na krześle elektrycznym i synem śmiertelnie rannym w wypadku. Brzmi obiecująco, prawda? I rzeczywiście przez pierwszą godzinę jest to dramat najwyższej próby. Thorton jako strażnik więzienny napiętnowany samobójstwem matki i rasitowskimi poglądami ojca jest w swej grze niezwykle sugestywny. Reszta aktorów też gra niezwykle udanie. Zaś scenariusz jest tak subtelny, że aż zdumiewa.
Jednak twórcy szybko odchodzą od tego iskrzącego emocjami, ale jednak niezbyt optymistycznego obrazka i powoli przechodzą w beznadziejne romansidło. Od chwili sceny stosunku seksualnego (swoją drogą najlepiej sfilmowanej sceny) film po prostu rozłazi się. Czekanie na jakiś wniosek, coś, co by to wszystko spięło razem jest zupełnie bezowocne. "Czekając na wyrok" rozczarowuje tym bardziej, że mógł to być film niezwykle ciekawy. Niestety zwyciężyła hollywoodzka mentalność.
I na koniec największa tajemnica tego filmu: Oscary Halle Barry. Owszem gra nieźle, ale bez przesady nie była to najlepsza rola kobieca tamtego roku.