Muszę przyznać że Christoph Waltz w "Bękartach Wojny" zrobił na mnie piorunująco negatywne
wrażenie, ale nie jako aktor, bowiem swoją postać zagrał wybornie. Swoją wyśmienitą grą
stworzył jednego z najczarniejszych bohaterów dekady (w mojej opinii). Tak przekonująco
odegrał nazistowskiego pułkownika że nawet zastanawiałem się czy któryś z jego dziadków nie
pozostawił mu tego w genach - tą aluzję należy oczywiście potraktować z przymrużeniem oka.
Nadeszła jednak pora na Django i boom, oto Christoph Waltz po raz drugi gra jedne z
pierwszych skrzypiec u Quentina, ale jakże naprawia swój wizerunek z poprzedniej części,
pomijając fakt że ponownie wciela się w postać Niemca. O ile po "Bękartach" widziałem w nim
człowieka z wrodzonym darem do grania wyłącznie 'tych złych' tak w tym przypadku pokazał że
nawet w swym talencie do zabijania może się kryć postać wrażliwa chcąca zrobić wreszcie coś
niekwestionowanie dobrego. I nie wiem jak wam, ale mi zajebiście spodobała mi się ta
odmiana.