W chwili swej premiery "Efekty Specjalne" zostały zmieszane z błotem. Nie dziwne gdyż wchodziły do kin tuż po "Świadku mimo woli" De Palmy (koledzy w komentarzach niżej zauważyli już wspólne cechy), który w podobny sposób mieszał światek Hollywood i konwencję thrillera. O ile jednak twórca "Człowieka z blizną" z zamysłem bawił się gatunkowymi rozwiązaniami faszerując swój obraz zamierzonym kiczem, o tyle film Larry'ego Cohena był nieumyślnie tandetny.
Po tym reżyserze można było się tego spodziewać. Znów dobrał beznadziejną obsadę i włożył im w usta idiotyczne dialogi. Przedtem jednak sklecił scenariusz, który zupełnie nie trzyma się kupy. Już po przeczytaniu go wiedzielibyśmy, że nic z tego nie wyjdzie, ale jeszcze gorsza jest forma w jakiej został zaadaptowany na taśmie filmowej. Zobaczymy tu między innymi najbardziej drętwą scenę erotyczną pod słońcem oraz koszmarny finał gdzie brutalna szarpaninę przerywają powolne ujęcia wkręcania bezpieczników.
Nie ma jednak tego złego. Po latach "Efekty Specjalne" bawią nadmiarem niedociągnięć. Zaś
Chris Neville zdaje się być alter ego samego Cohena. Za Brytyjskie pieniądze opowiada on bowiem o amerykańskim reżyserze, którego nie doceniło Hollywood z powodu nadmiaru efektów specjalnych. Coś w tym może być...