Cuando se nace con alma de pistolero no se piensa más que en matar. El fiel compañero para esto es un Revolver,
pero este es el caso de un REVOLVER SANGRIENTO que no tiene miedo ni para cuando ejecuta sus deseos mortales
La película trata de un revólver tan bello, y a la vez mortal, que quien lo poseía terminaba tres metros bajo tierra.
El problema es que cuando caía en manos de alguien, lo menos en lo que pensaban era en deshacerse de él
------------------------------------------------------------ -----------------------
Translatek niewiele daje, więc może ktoś znający hiszpański nieco rozświetli nam fabułę ;)
Ogólnie biega o jakiś rewolwer, który przechodzi z rąk do rąk, a kto jest w jego posiadaniu, łatwo się domyślić,
narażony jest na niebezpieczeństwo. Co to za tajemnicza pukawka, skąd i dokąd ? Kim są ludzie, którzy chcą go
zdobyć, lub dopaść właściciela ? Nie mam pojęcia.
W każdym razie trochę tu omyłek, a śmierć czycha za rogiem.
Patrzy się na to wszystko nie najgorzej. Mamy tu taką małą plejadkę gwiazdek. Największą oczywiście Antonio Aguilar,
gwiazda meksykańskiej kinematografii. Ale partnerują mu, czy też pojawiają się takie nazwiska jak Emilio Fernandez,
Lola Beltran (która niestety nie odmawia sobie wykonania piosenki), Luis Aguilar czy też Flor Silvestre, prywatnie
żona Antionia Aguilara. Jest co nie co ładnych plenerów i ogólnie wykonanie jest znośne. Widać, że budżet tym razem
z drastycznie niskiego wskoczył na "jako taki".
Ale wysokiej oceny być nie może. Bo wad się nazbierało. Muzyka ujdzie, ale żywcem wyjęta z lat 30-tych (jakbym oglądał
filmy Chaplina), Sam Antonio też mnie nie przekonuje. Dla mnie to taki trochę laluś, ale kto co lubi. O wiele lepiej
wypada Luis Aguilar, typowy maczo-kozak. Taki twardy facet z zasadami. Ot meksykański Powers Boothe lat 60-tych.
I co z tego skoro pojawia się tylko na początku :(
Kiedy pałkę przejmuje Emilio Fernandez (znana twarz przecież nie tylko z meksykańskiego kina) znów rośnie nadzieja
i znów w 40 minucie Emilio wypada z gry. Flor Silvestre to ładna dziewczyna, więc pojawia się zaledwie parę minut.
To wszystko powoduje, że film wydaje się nijaki z kilkoma jasnymi przebłyskami.
No i te piosenki.
Ja wiem, że Meksykanie lubują się w śpiewie, zwłaszcza przy akompaniamencie guitarry, ale powinni przewidzieć,
że filmy oglądane są też po za granicami :)
A tu mamy scenę w barze. Siedzi posępny desperado przy stoliku. Ponuro wygłasza swe myśli.
Psychoza jak u Leone (pewnie za chwilę ktoś zginie), a baba wstaje i wtrakcie prowadzenia dialogu,
zaczyna mu śpiewać. Normalnie jak przerwa na reklamę w momencie gdy Poirot miał już wskazać mordercę.
Reasumując wahałem się pomiędzy oceną 4 a 5, ale muszę trzymać się swoich zasad, więc 4.
Szkoda bo mogła wyjść z tego lepsza rzecz (gdyby chociaż był kolorowy).