Pierwsza „Godzilla” poza tytułowym potworem niewiele ma wspólnego z kolejnymi częściami cyklu. To film o czymś innym i dla kogo innego. Przypomnę, że w 1954 r., gdy pojawiła się na ekranach, Japończycy chodzili do kina na takie arcydzieła, jak „Siedmiu samurajów” Kurosawy, czy „Ukrzyżowani kochankowie” Mizoguchiego. Była to jedna z najlepszych kinematografii świata. W takiej sytuacji film o prehistorycznej bestii terroryzującej kraj nie mógł być tylko widowiskową bajką z gościem w gumowym kostiumie w roli głównej.
Napięcie budowane jest rozsądnie. Pierwsze pojawienie się Godzilli robi naprawdę spore wrażenie. Przestroga przed użyciem broni masowej zagłady wyartykułowana jest z pewną naiwnością, ale to niewątpliwie właśnie ona legła u podstaw filmu. Była powodem jego powstania. Wyraźny jest także humanitaryzm całego obrazu, przejawiający się nie tylko w realistycznym przedstawieniu cierpień ofiar kataklizmu, ale także w opinii prof. Kyohei o potrzebie ocalenia Godzilli.
Wreszcie: efekty specjalne. Z dzisiejszej perspektywy łatwo je rozszyfrować, czy nawet wyśmiać. Trzeba jednak przyznać, że wszystkie makiety i triki zostały przygotowane z wielkim rozmachem i iście japońską precyzją. Dość porównać je z ówczesnymi produkcjami amerykańskiej wytwórni Universal... Efektów dźwiękowych natomiast mogłoby pozazdrościć „Godzilli” wiele współczesnych filmów.
Z tymi pochwałami oczywiście nie należy przesadzać. Trzeba pamiętać, że „Godzilla” ma już ponad 50 lat. Powstawała jako wielkie, masowe widowisko i jest pierwszą oznaką kryzysu, który w latach 60. zaczął nękać japońską kinematografię. Bać się jej już trudno, ale trudno też byłoby ją wyśmiać, czy uznać za szczyt tandety. O dziwo wydaje mi się, że stosunkowo najgorzej wypada w filmie gra aktorska – sztuczna i nadekspresyjna. Warto tylko zwrócić uwagę na dobrą rolę prof. Kyohei, granego przez wybitnego aktora Kurosawy – Takashiego Shimurę.
Więcej nic nie dodam. Film przecież każdy powinien zobaczyć.