Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie

Star Wars: The Rise of Skywalker
2019
5,8 91 tys. ocen
5,8 10 1 91128
4,2 67 krytyków
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
powrót do forum filmu Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie

Stworzenie część VII-IX musiało być przemyślanym projektem. Część I-VI tworzą w końcu (mimo wszystkich trapiących je problemów) pewną logiczną całość, jeśli chodzi o komentarz na temat świata.

Prequele to opowieść o upadku pewnego ładu. Republika jaką poznajemy istnieje od setek lat, ale czasy świetności ma już dawno za sobą. To świat, w którym dorastały kolejne pokolenia i który od dawna przeżywa ledwo widoczny, ale jednak dogłębny kryzys. Ideały twórców galaktycznej demokracji od dawna są ignorowane przez polityków, pomijając zapalonych ideowców. Senat to miejsce bezowocnych dyskusji, zaś Zakon Jedi obrósł w piórka i stał się ślepy na problemy. Świat stanął w miejscu i nikomu to nie przeszkadza. Zawsze jednak następuje moment zmiany, więc musiał w końcu pojawić się Palpatine, który dzięki swojej zręczności omamił niemal wszystkich i obalił zgnuśniały porządek, wprowadzając własne rządy.

Stara Trylogia pokazuje świat 20 lat później. W nowym, autorytarnym ustroju dorosło pierwsze pokolenie. Nie jest ono zadowolone z miejsca, w jakim przyszło im żyć. Mają jednak w pamięci opowieści swoich rodziców: o wojnie, która trwała trzy lata, a także o tym, jaki świat był wcześniej. Republika jawi się w ich oczach jako utracony raj, świat baśniowy, w którym chcieliby żyć. W przeciwieństwie do swoich przodków nie uważają również obecnego stanu rzeczy za jedyny możliwy. W końcu rodzili się, gdy kończyła się ostatnia wojna. Mają więc świadomość, że czasem należy złapać za broń i stanąć do walki, skoro ich rodzice tak zrobili. Tak też robią i obalają znienawidzony ustrój, który nie zdążył okrzepnąć. Gdy Luke, Leia i Han siedzą przy ognisku w wiosce Ewoków wiemy, że spróbują odbudować świat, o którym opowiadali im rodzice.

Kolejna trylogia musiała odpowiedzieć na pytanie, co z tych planów wyszło.
Możliwości były dwie: udało im się, albo im się nie udało.
Gdyby wybrać wariant, w którym po kolejnych 30 latach Nowa Republika działa bez zarzutu, należałoby znaleźć motyw przewodni niezwiązany bezpośrednio z polityką np. najazd cywilizacji spoza Galaktyki. Dostalibyśmy wtedy prawdopodobnie heroiczną historię o obronie tego, w co się wierzy.
Włodarze Lucasfilm postanowili jednak wybrać drugie rozwiązanie. Dzieci powtórzyły błędy swoich rodziców, Nowa Republika to anarchia, a historia kołem się toczy. Co ciekawe, przez pierwsze dwa filmy całkiem nieźle to działało.

Bo o czym tak naprawdę opowiada „Przebudzenie Mocy”? O wracaniu do przeszłości. Cały film jest skonstruowany w taki sposób, żeby pokazać nam, że kolejne pokolenie pragnie wrócić do starszych czasów, które uważają za idealne. Luke, Jedi i cała walka z Imperium stała się heroiczną opowieścią, która rozgrzewa umysły młodych i kształtuje ich charaktery. Zwłaszcza gdy widzą, jak niedecyzyjny pozostaje rząd Nowej Republiki (w filmie niemal pominięte, ale inne kanoniczne pozycje na to wskazują). Na poziomie fabularnym mamy do czynienia z kopią wielu rozwiązań z „Nowej nadziei”. Zarówno ci źli, jak i ci dobrzy, chcą wrócić do tego, co było. Wnuk Vadera pragnie być jak on, pomaga budować nowe Imperium. Znowu widzimy broń masowego rażenia, znowu upada demokratyczny, nieudolnie funkcjonujący porządek. Główna bohaterka opuszcza swoją strefę komfortu, zyskuje mistrza, którego później traci, ucieka przed swoim losem, by ostatecznie go przyjąć. Pragnie odnaleźć człowieka, którego zna z legend. Poszukiwania Luke’a są zresztą nieprzypadkowo głównym motywem: wszyscy chcą wrócić do przeszłości. Rey ostatecznie bierze do ręki miecz Skywalkerów, świadectwo dawnych wydarzeń.

A o czym opowiada „Ostatni Jedi”, jeśli jego poprzednik traktował o powrocie do przeszłości? O zrywaniu z nią. Rian Johnson dekonstruuje (czasem przesadnie) znane nam motywy. Antagonista się nie nawraca, misja niemożliwa faktycznie się nie udaje. Historia odrzuca nasze oczekiwania wynikające z przyzwyczajeń. Bo do przeszłości nie ma powrotu. Nowe Republika nie działała, Zakonu Jedi nie udało się odbudować. Miecz Skywalkerów, świadek ostatnich dwóch pokoleń, zostaje zniszczony. Świat odbudowany przez dzieci się nie ostał, więc dlaczego miałyby go kolejny raz odtwarzać wnuki? Przeszłość musi umrzeć, co rozumie Kylo Ren. Zabija Snoke’a, ponieważ nie chce powtórzyć losu swojego dziadka, który niemal do śmierci pozostawał wyłącznie uczniem. Chce zerwać z przeszłością, spopielić ją i na powstałych gruzach stworzyć coś całkowicie nowego. Rozumie to też Rey, która godzi się z prawdą o swoim pochodzeniu. Nie jest z królewskiego rodu, ponieważ nie musi do niego należeć, by być kimś. Sama stwarza siebie, nie potrzebuje do tego rodziców, na których czekała całe życie. W przeciwieństwie do Bena rozumie jednak, że budowanie na gruzach to zwodnicza ścieżka. Dlatego zabiera starożytne teksty pierwszych Jedi. Mądrość przodków jest nam potrzebna. Z ich dziedzictwa trzeba czerpać, ale nie bez wytykania im błędów.
Tak więc wygląda sytuacja po dwóch filmach z trzeciej trylogii. Odtwarzanie przeszłości nie ma sensu. Republika to ustrój niewydolny, zaś sposób szkolenia Jedi ma zbyt wiele skaz, by uchronić Galaktykę przed kolejnymi użytkownikami Ciemnej Strony. Mamy też dwa punkty widzenia, co należy zrobić: zniszczyć wszystko i zacząć od zera, albo przeobrazić zastany świat i dać mu nowy początek.

Zastanawiałem się, co w takim razie otrzymamy w finalnej odsłonie serii. Miałem nadzieję na dokończenie symbolicznego przesłania dwóch pierwszych filmów, a więc odpowiedzi na pytanie, co dalej z Galaktyką, w której żaden ustrój polityczny się nie sprawdził oraz co z osobami wrażliwymi na Moc, które nie mogą liczyć na właściwe szkolenie.
Miałem również nadzieję, że ostatnie sceny filmu pokażą budowę nowego systemu np. podziału Galaktyki na trzy strefy: Republikę, Imperium i Niezależne Systemy. Zerwano by w ten sposób z utartymi schematami, pokazując, że w świecie tym możliwa jest koegzystencja różnych modeli politycznych. Liczyłem również na to, że zobaczymy nowy Zakon, który szkoliłby wrażliwych na Moc w posługiwaniu się zarówno Jasną, jak i Ciemną Stroną, dzięki czemu zapanowałaby ostatecznie równowaga, ponieważ nie byłoby już Jedi i Sith, wszyscy potrafiliby kontrolować obie strony tej samej siły.

A potem poszedłem na prapremierę.

Można napisać wiele złego o tym filmie. Najbardziej jednak boli mnie, że nie odpowiada on na pytanie, co dalej z Galaktyką?
Kylo Ren, który na końcu poprzedniego filmu chciał zabić Rey i stworzyć nowy świat, w tej części nadal ma obsesję na punkcie dziewczyny i nie dowiadujemy się, jakie ma pomysły na świat pod swoimi rządami.
Rey zamiast myśleć od stworzeniu Zakonu, który szkoliłby wrażliwych na Moc (po sobie wie najlepiej, że taki jest potrzebny, a dzieci z Canto Bight jasno pokazały, że zapotrzebowanie jest duże) kolejny raz musi się konfrontować z przeszłością. Naprawia też miecz, ale poza ekranem. Scena przekucia broni Anakina w nowe ostrze miała szansę być najbardziej symboliczną sceną całej trylogii. Stworzenie czegoś nowego z pozostałości przeszłości. Teraz jest to jednak już tylko rekwizyt, a Rey (również poza ekranem) konstruuje własny miecz. Przynajmniej z nietypowym ostrzem.

Mieszkańcy Galaktyki nie istnieją. W poprzednim filmie nie odpowiedzieli na wezwanie Lei. W sumie dlaczego mieliby? O co walczyć, skoro Nowa Republika nie działała? Może Nowe Imperium będzie lepsze od poprzedniego? Można było pierwszy raz pokazać działania propagandy obu stron konfliktu. Pokazać światy, które podporządkowały się Najwyższemu Porządkowi i takie, które chcą stawić mu opór. Przedstawić moment, w którym Ruchowi Oporu udaje się zaszczepić inteligentnym istotom myśl, że warto jeszcze raz stanąć do walki, bo może tym razem uda się stworzyć sprawnie funkcjonujący rząd, a marazm z pewnością skończy się nowym faszyzmem.
Zamiast tego dostajemy kilka zdań o tym, że ludzie się boją. Ale charyzma Lando jednak ich przekonuje. W kilka minut udaje się stworzyć flotę, której przez kilka lat działalności nie była w stanie stworzyć Rebelia.

Film się kończy, a my się nie dowiadujemy, co dalej. Będzie Nowy Zakon? Nowa Republika? Ten film nie zamyka historii serii. Za kolejne 20 lat pewnie dostaniemy nową wojnę, bo wciąż ponawiane będą te same błędy.
Palpatine tym razem umarł naprawdę. Tyle że nawet jeśli naczelny Sith jest prowodyrem wszystkich wydarzeń, to świat, w jakim się urodził, pozwolił mu tego wszystkiego dokonać. Teraz może pojawić się ktoś nowy. Aż tak wiele się nie zmieniło.

Daenerys Targaryen chciała złamać koło historii i usunąć porządek, który nie działał prawidłowo. Nie udało jej się. Abramsowi też nie.

dansty

Plus jeszcze bezczelnie zniszczono cały ród Skywalkerow. Leia, Luke i Ben dostali najgorsze z możliwych śmierci. Nie było czasu dla widza, żeby się z nimi pożegnać. Cała trójka po prostu sobie zniknęła. Ale to co zrobili Benowi nie daruje. Tak zeszmacić postać, która była już na dobrej drodze, tak traktować go po macoszemu przez cały film, na siłę wrzucać sceny z jego udziałem (bo chyba widz chciałby zobaczyć co się dzieje również po drugiej stronie mocy), rzucać nim na lewo i prawo byle tylko nie przeszkadzał Rey w otrzymaniu mocy od wszystkich Jedi (Anakin osobiście się do niej odezwał, DO NIEJ! NIE DO BENA). A potem po co pisać satysfakcjonujące, ciepłe i szczęśliwe zakonczenie, właśnie w stylu SW, że można wrócić, że inni wybaczają, że może być dobrze, skoro można uśmiercić postać w tak szybki sposób. Umarł tylko po to aby być zapomniany bo nikt się chyba nie dowiedział, że Ben Solo powrócił i uratował Rey. Boli mnie to, że reszta postaci zapamięta go jako Kylo Rena