Oglądając "Harry'ego Pottera..." nie mogłem uwolnić się od skojarzeń z "Oliverem" Carola Reeda, musicalową ekranizacją Dickensa z roku 1968. Nie ze względu na podobieństwo fabuły, ale z uwagi na podobną słabość obu filmów: nijakość odtwórcy roli tytułowej. Kto pamięta film Reeda, ten zapewne z trudem przypomni sobie jakiekolwiek silniejsze emocje samego Olivera Twista - to postacie drugiego planu zapadały w pamięć. Rola cherubinkowatego Marka Lestera ograniczała się do uśmiechów podczas numerów muzycznych i do grymasów przerażenia w zetknięciu z niebezpieczeństwem.
I oto mamy Harry'ego Pottera w wykonaniu Daniela Radcliffe'a - i znów owa dziwaczna nijakość. Wokół chłopca roztacza się świat magii, walki Dobra ze Złem o skali przekraczającej wszelkie wyobrażenia - a jego skąpe reakcje można sprowadzić do trzech, góra czterech sztampowych masek mimicznych. Wydaje się, że nie był to świadomy zabieg. Reżyser Chris Columbus ma na koncie m. in. dwa filmy o Kevinie; ich urok opierał się w dużej mierze na charyzmie małego Macaulay Culkina. Bardzo możliwe, że Columbus i tym razem chciał w osobie młodzieńca Ratcliffe'a znaleźć idola dziecięcej widowni. Chyba mu się to nie udało.
Paradoksalnie jednak, dzięki temu błędowi obsadowemu, film o Harrym Potterze daje możliwość głębszego zrozumienia logiki świata przedstawionego w literackim pierwowzorze. Ponieważ z filmowym Harrym raczej się nie identyfikujemy, zaczynamy zwracać uwagę na jego otoczenie. Zjawiska takie jak czarodzieje, Hogwart, Mugole - w książce traktowane jako tło dla przygód sympatycznego bohatera - zaczynają go na ekranie przesłaniać i ujawniać swój głębszy sens.
Pisarka J. K. Rowling w swych powieściach stworzyła pewną wizję świata, w którym mamy dychotomiczny podział na tych, którzy w magię nie wierzą (Mugole) i tych, którzy magią parają się profesjonalnie (czarodzieje). Ci pierwsi żyją w małych domkach z ogródkiem i ciułają grosz do grosza, ci drudzy udają się do Hogwartu - szkoły magii, która pozwoli im na głębsze poznanie istoty Dobra i Zła. Przenosząc ten podział w naszą codzienność można powiedzieć tak: Mugole to racjonaliści, czarodzieje to ci, którzy wierzą w duchowe podłoże zdarzeń; w dwoistość świata. Ci pierwsi byliby spadkobiercami myśli pozytywistycznej (utylitaryzm, racjonalizm itd.), ci drudzy zbliżeni byliby do poznania średniowiecznego. Czy tak jest w istocie? Otóż nie do końca. Krytycznie nastawiony widz dostrzeże, że sprawa racjonalizmu Mugoli jest niejednoznaczna. Oni w magię nie tyle nie wierzą, co nie chcą mieć z nią nic wspólnego. Wuj i ciotka Harry'ego spotykają się z niesamowitymi zdarzeniami często - szyba w terrarium znika, setki sów przynoszą listy do Harry'ego, a oni uparcie krzyczą, że "magii nie ma". Co więcej - są w stanie udać się na bezludną wyspę, na koniec świata niemal, byle tylko uniknąć konfrontacji z owym metafizycznym Dobrem lub Złem.
A zatem prosty podział na racjonalistów i na tych, którzy wierzą, ulega znamiennej korekcie. To nie jest tak, że cześć ludzi nie uznaje owej dualistycznej wizji świata, będącego tworem materialno-duchowym. Nie, tak naprawdę uznają ją wszyscy bez wyjątku. Problem w tym, że jedni uciekają przed odpowiedzialnością, jaka płynie z podobnego założenia (Mugole), drudzy przyjmują ją na swe barki i gotowi są zginąć w walce o Dobro (czarodzieje).
Jest to jedna perspektywa odczytania fabuły, zapewne najistotniejsza. Ale ważna jest i druga, dotycząca nie metafizyki, ale pewnej rzeczywistości społeczno-poliycznej; pewnych obyczajów. Hogwart jest, owszem, szkołą z baśni. Ale jego hierarchia, porządek, regulamin - tego wszystkiego nie wymyślili ani pani Rowling, ani scenarzysta filmu. Owe wartości są żywcem niemal skopiowane z elitarnych angielskich szkół z internatem; tych samych, które z miłością opisywał Kipling, a które z konwulsyjnym gniewem wysadzał w powietrze Lindsay Anderson w "Jeżeli..." (1968). "Harry Potter..." jest spadkobiercą tego dziedzictwa kulturowego - niektóre motywy powtarza, niektóre modyfikuje, część z nich delikatnie ośmiesza (jak na przykład w scenie gry w hogwartowskiego krykieta - quiddicha).
Nie da się jednak nie zauważyć pewnych niepokojących analogii, które zachodzą pomiędzy światem szkół prawdziwych a Hogwartem. Analogii, które tak naprawdę nie powinny mieć miejsca. Otóż jeśli prawdą jest to, co napisaliśmy wyżej: a mianowicie, że do Hogwartu trafiają ci, którzy uznają duchową naturę świata i chcą walczyć za jego dobro, to sam Hogwart powinien być ostoją jedności, monolitem jednomyślości; totalnym zespoleniem się sił duchowych Dobra w opozycji do całego Zła tego świata. Czy tak jest w istocie? Aż strach przyznać, ale nie. I w książce, i w filmie obserwujemy konflikty między uczniami bogatymi i biednymi; między starymi rodami czarodziejów a "nuworyszami" bez odpowiedniego pochodzenia. Wreszcie widzimy także rzecz najgorszą - zdradę jednego z profesorów; jego przejście na stronę Zła...
Owa słabość, choroba Hogwartu - skądże się wzięła? Zanim odpowiemy na to pytanie, przyjrzyjmy się raz jeszcze szkołom rzeczywistym, na których Hogwart wzorowano. Czy cierpiały na podobne schorzenia? Był kiedyś w TV film Roya Boultinga pt. "Eksperyment" (The Guinea Pig, 1948), który odpowiadał na to pytanie. Bohaterem był zdolny chłopak z nizin społecznych. Na naszych oczach stawał się tytułowym "królikiem doświadczalnym" gdy został przyjęty do ekskluzywnej szkoły dla chłopców. Cały film jest historią jego walki z uprzedzeniami klasowymi, skumulowanymi zwłaszcza w jednym z nauczycieli. Film miał podobną do "Harry'ego Pottera..." konkluzję: instytucja powołana do tworzenia elit, do zgłębiania świata wiedzy sama nie potrafi uwolnić się od uprzedzeń. Sama tworzy system zaprzeczający jej szczytnym ideałom. Elita krwi i kieszeni przeciwstawiona elicie umysłu i wiedzy - przerażająca wizja.
Pytanie: dlaczego system pokazany w "Eksperymencie" zawiodzi? Odpowiedź zazwyczaj udzielana brzmi: idea elit jest błędna w samym założeniu. Chęć kształcenia wąskiej grupy ludzi, którzy mieliby rządzić społeczeństwem opiera się na nadużyciu. Platon w "Państwie" wyłożył myśl polityczną opartą na fałszu.
Czy taka odpowiedź jest słuszna? Otóż nie do końca. Wydaje się, że to nie sama idea elity jako sternika państwa jest błędna. To ludzie okazują się zbyt mali, by ją wcielić w życie. Indywidualne ambicje, egoizm, umiłowanie kariery i zaszczytów - to jest owo zło, które unicestwia wysiłki całej ogromnej zbiorowości. To jest zło, które zżerało świat "Eksperymentu". To jest także zło, które zżera świat "Harry'ego Pottera...".
Jeśli przyjrzeć się książce i filmowi pod tym kątem, to prezentują one pesymizm tak skrajny, że aż trudny do przełknięcia. Owe dwie perspektywy: metafizyczna (Mugole/czarodzieje) i społeczno-polityczna okazują się perspektywami nie do pogodzenia. Hogwart, który powstał w imię obrony Dobra metafizycznego - sam niszczony jest przez konflikty silnych osobowości. Profesorowie, którzy w założeniu mieli robić wszystko dla ocalenia duchowej równowagi świata, sami nie tworzą jednolitego organizmu. Wniosek ostateczny: człowiek jest tak nędzny, ze zniszczy każdą ideę; choćby nie wiadomo jak szczytną.
Co wrażliwszy widz zapewne taką interpretację odrzuci - jest bowiem bliska mizantropii. Taki widz będzie -być może- bronić ludzi przedstawionych filmie: przecież jest Harry! On ich uratuje! Dookoła niego i dwójki jego przyjaciół rozpętuje się piekło, ale przecież starcza im wytrwałości, by z tym piekłem walczyć do końca! Niby racja. Ale w takim optymizmie coś zdecydowanie przeszkadza.
Świat czarodziejów, świat Hogwartu jest zżerany przez zło nie tylko na poziomie fabularnym; nie tylko przez ambicje i małość niektórych jego przedstawicieli. Ten świat jest chory i pęknięty już na poziomie autorskiej kreacji. Problem ten ujawnia się w epizodzie z latającymi miotłami. Otóż okazuje się, że w Hogwarcie nie liczy się tylko siła ducha; to, na ile ktoś potrafi wypracować mistrzostwo w sztuce magicznej. Nie - liczy się także to, jakiej marki miotłę uczeń posiada. Harry w pewnym momencie dostaje "najnowszy model" - i prawie piszczy ze szczęścia. Wcześniej jeszcze widzimy małych czarodziejów wpatrzonych w tenże "najnowszy model": oczy malców iskrzą się żądzą posiadania. Podobnie rzecz ma się w tym świecie na przykład z różczkami magicznymi. Są lepsze i gorsze; kto ma więcej pieniędzy, tego będzie stać na różczkę "lepszą od innych".
Osobliwy porządek świata! J. K. Rowling najpierw buduje wizję Hogwartu jako sprzysiężenia przeciw Złu. Potem precyzyjnie pokazuje, jak i dlaczego świat ten ulega destrukcji. W rzeczywistości zaś sama jest nie lepsza niż zdradziecki profesor! On podkopuje misję Hogwartu za pomocą jadu własnych ambicji - Rowling zaraża ten świat zgubnym materializmem. Mówi: Możesz się starać i przechodzić kolejne szczeble duchowego wtajemniczenia - ale i tak nie ma to jak miotła firmy X! Wspomniany wyżej bezdenny pesymizm, okazuje się pesymizmem z dnem podwójnym. W pewnym sensie film ten demaskuje sam siebie. Choroba, którą opisuje jest tą, na którą cierpi.
Dla tych, których podobne niuanse nie przekonują: kropka nad "i". W finale filmu sędziwy profesor Dumbledore wygłasza morał płynący z historii Harry'ego. "Twoja siła bierze się z miłości twojej matki. Poświęciła za ciebie życie, a to jest miłość najwyższa!". Prawda! Dlaczego zatem sami twórcy prawdę tą podważają parę scen wcześniej!? Podczas pojedynku sił Dobra i Zła na wielkiej szachownicy przyjaciel Harry'ego, Ron, ma szansę oddać życie za sprawę. Co więcej, decyduje się na to! Była w tej scenie szansa na ratunek dla opowiadanej historii - wobec ogromu takiej ofiary wszelkie wątpliwości co do szczegółów musiałyby ustąpić. Tak się jednak składa, że Ron nie zginie. Cios Białej Królowej będzie silny, ale chłopca tylko ogłuszy. Harry pójdzie dalej, Ron będzie cały i zdrów. Można powiedzieć, że nasz tytułowy bohater zjada ciastko i zachowuje ciastko. Jak wiemy, jest to marzenie każdego materialisty. Aż ciarki przechodzą, jeśli pomyśleć, że jest nim także Harry Potter!