Po zjawiskowym sukcesie serii książek o małym czarodzieju wydawało się, że grzechem byłoby nie pokusić się o ekranizację bestsellerowej powieści. Po ukazaniu się na ekranach 'najbardziej oczekiwanej (?) produkcji roku' wcale nie jest już to takie oczywiste. Harry Potter, obiekt kultu czytelników od Alaski po Nową Zelandię, zawładnął naszymi umysłami, wnosząc w nasze szare życie odrobinę magii. I właśnie owej zabrakło w adaptacji książki. Obraz jest wiernym odzwierciedleniem fabuły książki, co nie znaczy, że nie wkradło się kilka chwastów. Niewybaczalne jest pominięcie zagadki z eliksirami, przy której Hermiona błysnęła inteligencją, za co mimo wszystko w filmie (dziwnym trafem) otrzymała słynne 50 pkt. oraz nierozwiązanie wątku smoka Norberta. Rozczarowuje wprowadzenie, w którym rodzina Dursleyów bardziej przypomina własnych parodiantów (irytująca gimnastyka twarzy) niż stereotypowych wyspiarzy. Akcja, która wlecze się ślamazarnie, krok po kroku rozwijając treść dzieła, nie zasiewa żadnych wątpliwości. Obraz razi schematami, poprawną 'kinowo' produkcją, w której zabrakło krzty inwencji scenariuszowej. Dialogi, zaprawione oryginalnym, angielskim humorem autorki książki, J.K. Rowling kuleją w filmie, głównie w ustach Hermiony, która w książce uchodzi za prekursorkę rewelacyjnego dowcipu. Porażające widza są jedynie sekwencje z rozgrywką Quidditcha (wyłączając rycerską oprawę) oraz dodającą szczypty grozy potyczką szachów. Gdy dodamy do nich scenę z narodzinami Norberta, ruchomymi schodami czy udekorowanymi czarodziejską róźdźką wnętrzami zamku Hogwart, mamy galerię wyszukanych efektów specjalnych. Niestety scenografia w większości podlana jest lukrowanym sosem, smakującym jedynie fanom bajecznego Walta Disneya. W kwestii aktorskiego rzemiosła popisać się nim mogą jedynie Hermiona (Emma Watson) i dzielnie sekundujący jej Ron (Rupert Grint). W starciu z ich kreacjami rola Harrego (Daniel Radcliffe) wypada zaskakująco blado. Ze wszystkich mankamentów wybija się jednak oprawa muzyczna, która podminowała film już na starcie. Twórcy muzyki całymi garściami czerpią wzorce z kasowego hitu o innymi małym chłopcu Kevinie, nomen omen także w obrazie Chrisa Columbusa. Obronną ręką wychodzą autorzy kostiumów (celne wdzianko Hangrida) oraz charakteryzacji (gobliny na piątkę z plusem). W mojej ocenie bez komentarza pozostawiam jedynie kiczowate zakończenie filmu, które dowodzi, że przy produkcji maczali swoje palce Mugole!