Na początku odebrałam jego postać jako krytykę Amerykanów mieszakjacych, a w zasadzie "wczasujących" bez końca na Kubie: te głupie spodenki, niepotrzebne durne uwagi, wtracanie się w rozmowy, kretyńskie żarty, wieczne picie alkoholu i generalnie niepoważne podejście do spraw, które dla reszty są kwestią życia i śmierci (tak sporo Amerykanów traktowało Kubę, niczym wczasowy resort, a nie kraj). Potem jednak zaczęłam się skłaniać ku teorii, ze to jakaś odmiana "chóru" z tragedii antycznej - tyle, że ironicznego.
Co sądzicie o tej postaci? A może szukam dna tam, gdzie go nie ma?